[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Różnica w czasie jako zbyt nikła nie dawała podstaw do ustalenia, czy trafił na wrak któregoś z operatorów Graala, czy Pirxa.Stał, żywy w żelazie nad martwym żelastwem i z zimną rozwagą zastanawiał się co począć.W którymś uchyłku tego wytopionego gorącem bąbla niechybnie ział przełaz, wykorzystany przez kierowcę, lecz się po jego odejściu zasklepił.Porcelanowa blizna powinna być dość cienka.Z Diglatora by jej nie wypatrzył.Unieruchomiwszy go, przebrał się jak mógł najszybciej w skafander, dudniąc po stopniach zbiegł do udowej klapy, osunął się po drabince na stopę i zeskoczył na szklisty grunt.Wytopiona w obwale jaskinia wydała mu się natychmiast znacznie większa, czy też raczej on sam jakby nagle zmalał.Obszedł ją dokoła — prawie sześćset kroków.Przybliżał hełm ku przejrzystszym miejscom, opukiwał je, było ich niestety wiele, a kiedy młotem, wziętym ze sterówki, jął kuć wnękę między iście dębowymi filarami, trzasła jak szkło, a zarazem zaczął się nań sypać gruz ze sklepienia.Leciał ciurkiem, potem zatrzeszczało i oberwała się na niego istna chmura lekkich brył i szklanego pyłu.Zrozumiał wtedy, że to na nic.Tropów tamtego nie odnajdzie, a sam tkwi w nie najlepszej pułapce.Wyłom, przez który wstąpił w głąb nadtopionego obwału, już się zasklepiał białymi soplami, już tężały jak słupy soli, ale nieziemskiej, bo rozkrzewiającej się grubszymi od ramienia splotami.Nie było rady.Co więcej, nie było i czasu na ostrożny rozmyśl, sklepienie siadało bowiem i omal już dotykało kopuły promiennika na barach jego wielkochodu, jakby stawał się Atlasem dźwigającym na sobie cały ciężar skrzepłych w górę gejzerowych wytrysków.Sam nie spamiętał, jak znalazł się na powrót w kabinie, już nieznacznie pochylającej się razem z kadłubem, zginanym milimetr po milimetrze, jak wciągnął elektroniczny strój i przez mgnienie ważył jeszcze myśl, czy włączyć promiennik.Lecz tutaj we wszelkim poczynaniu tkwiło ryzyko nie do przewidzenia; nadtopiony strop mógł równie dobrze poddać się, jak runąć; odnalazł kilkoma krokami miejsce tuż przy czarnym wraku, z którego mógł wziąć rozpęd, i całą mocą taranował zamarzły wyłom, nie aby haniebnie uciec, lecz wydostać się ze szklistego grobowca.A potem się zobaczy, co dalej.Siłownia zagrała turbinami.Wzdęta naciekami biel ściany zarysowała się, uderzona dwojgiem stalowych garści, te czarniawe rysy poszły gwiaździście w górę i na boki, a zarazem huknął zewsząd grom.To, co się stało, zaszło zbyt szybko, by nadążył z rozumieniem.Poczuł udar z wysoka tak potężny, aż otaczający go gigant wydał jeden basowy skowyt, zatoczył się, lecąc przez rozpękły wyłom jak kartka papieru, i wyrżnął pod lawiną brył, stłuczek, miału tak nagle w grunt, że wbrew wszystkim amortyzatorom zawieszenia Parvisowi wnętrzności wbiły się wprost w gardło.Zarazem ostatnia faza runięcia była niesamowicie powolna: gruzy, zaścielające drogę, którą przyszedł, zbliżały się, widziane przez szyby, jakby nie on padał, lecz ta śnieżna gładź, bombardowana gradem ruin, stawała przed nim dęba; z piętrowych wyżyn zbliżał się ku tej bieli, okutanej obłokami kurzawy, aż poprzez wszystkie wręgi kadłuba, wyjące silniki, ich osady, ochronne płyny pancerza dotarł do niego ostatni, grzmiący cios.Leżał oślepły.Szyba nie pękła, lecz wryła się w hałdę gruzowiska, którego właściwą masę czuł na sobie, na grzbiecie Diglatora.Turbiny wyły już nie pod nim, lecz za nim na jałowych obrotach, bo w szczycie przeleżenia same się wysprzęgliły.Na czarnym jak sadza tle okna czerwono płonęły wszystkie wskaźniki.Powoli prawe zbladły, poszarzały, przeszły w seledyn, lecz te z lewej gasły już jeden po drugim jak stygnące kostki węgla.Spoczywał w porażonym lewostronnie wraku.Wraku — ruchom ręki i nogi z tej strony nie odpowiadało nic.Świecił tylko zarys drugiej symetrycznej połowy wielkochodu.Wciągając kurczowo powietrze, wyczuł w nim woń gorącego oleju: stało się.Czy można choć pełzać w połowicznie sparaliżowanym Diglatorze? Spróbował.Turbiny posłusznie unisono od razu zagrały, lecz wtedy znów błysły purpurą ostrzeżenia.Obwał rzucił nim nie ze wszystkim do przodu, lecz wysuniętą przy padaniu bakburtą, która wzięła na siebie pierwsza cały impet zderzenia.Oddychając głęboko, z rozmyślną powolnością, oślepły, włączył wewnętrzne oświetlenie i wyszukał awaryjny interoceptor wielkochodu: żeby rozpoznać położenie wszystkich kończyn i kadłuba z pominięciem agregatów napędowych.Obrysowany zimnymi liniami wizerunek ukazał się od razu.Obie stalowe nogi sczepiły się, a właściwie skrzyżowały; tak więc staw kolanowy lewej pękł.Lewa stopa zaszła za prawą, lecz i tą nie mógł nawet drgnąć.Musiały tam wciąć się w siebie występy konstrukcji, a resztę zrobiło ciśnienie obwału.Zapach rozgrzanej cieczy z hydrauliki drażnił mu już natarczywie nozdrza i piekł.Raz jeszcze jął się szamotać, przełączywszy całą olejonośną sieć na daleko słabszy, awaryjny obwód.Darmo? Już coś rozgrzanego, śliskiego, miękko opływało mu stopy, golenie, uda — w białym brzasku świetlówki nad głową, leżąc na szybie, zobaczył wciekający do kabiny olej.Nie było innego wyjścia.Otwarł zatrzask, wysunął się z elektronicznej otuliny, klęcząc nago otwarł szafkę ściany, która obróciła się w strop, i aż stęknął pod skafandrem, co wypadł nań uderzając w pierś tlenowymi butlami, a za nim białą kulą spadł w kałużę oleju hełm.Trykoty ociekały płynem hydraulicznym.Bez wahania, nagi, w sztucznym spokojnym świetle, wlazł do skafandra, otarł nasadę hełmu, bo i ją otłuściło, nałożył go, ściągnął zaczepy i na czworakach polazł studnią, teraz już poziomą jak tunel, do udowego włazu.Zarówno zwykły, jak awaryjny nie dały się odemknąć.Nikt nie wie, jak długo przebywał potem w kabinie, kiedy zdjął hełm i ułożywszy się na zaolejonej szybie, podniósł rękę ku czerwonemu światełku, żeby rozbić plastykową kopułke i z całej siły wcisnąć w głąb przyszłości zaklęsły guzik witryfikatora.Nikt też nie może wiedzieć, co myślał i co czuł, gotując się na lodową śmierć.NARADADoktor Gerbert siedział przy rozwartym na oścież oknie i wyciągnięty wygodnie, z nogami owiniętymi puszystym kocem, przeglądał oprawny w folię plik histogramów.W pokoju mimo białego dnia panował półmrok.Potęgował go strop czarny, jak uwędzony, krzyżowały się w nim grube, nasiąkłe żywicą dźwigary.Płasko wiązane płyty drzewa tworzyły posadzkę, ściany były utworzone z grubych bali.Przez okna widać było lesiste stoki Łowcy Chmur, dalej masyw Cracatalqa i pionowy obryw najwyższego ze wszystkich szczytu, podobnego do bawołu z ułamanym rogiem, który Indianie nazwali przed wiekami Wniebowziętym Kamieniem
[ Pobierz całość w formacie PDF ]