[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Pytał o tabletki moczopędne i nie mogłem tego bagatelizować.Do przypadków obrzęku odnosiłem się z wielką rozwagą, gdyż były poważne i wymagały zmniejszenia ilości płynów w organizmie jakimkolwiek sposobem.Moje ocknięcie było nagłe i brutalne - pacjentka chora na raka, przekazana z normalnego oddziału w stanie obrzęku tkanki podskórnej.Wydawało mi się, że jej stan był wynikiem pewnego niedopatrzenia: zawsze dochodziło do pewnych tarć między tymi, którzy tną, chirurgami, a tymi, którzy leczą tabletkami.Pacjentka miała raka, co stwierdzono na podstawie biopsji węzłów chłonnych.Nie określono dokładnej lokalizacji ani rodzaju raka, ale ktoś zdecydował, żeby poddać ją radioterapii, która nie przyniosła efektu, a później chemioterapii, która okazała się równie niepotrzebna.Pacjentka była na kroplówce, a lekarze interniści pozwolili, żeby w jej organizmie nazbierało się zbyt wiele wody.Zawartość sodu i chlorków spadła tak bardzo, iż pacjentka była praktycznie w stanie majaczeń.Ponadto nikt nie zwracał uwagi na zmniejszenie się ilości białek osocza.Gdy pacjentka znalazła się pod moją opieką, postanowiłem jakoś usunąć wodę z jej organizmu.Podałem jej albumin oraz środek moczopędny, co spowodowało zwiększone wydalanie moczu i w konsekwencji niewielką poprawę, jeśli chodzi o obrzęk.Chciałem większych zmian.Nikt nie wykazywał zainteresowania udzieleniem mi pomocy.Mocz miał odczyn zasadowy, więc dodałem do środka moczopędnego chlorku amonu.Nastąpiła znaczna poprawa.Co za diureza! Woda została usunięta po zwiększeniu ilości oddawanego moczu.Było to zadziwiające, niesamowite - z wyjątkiem tego, że nie dało się owego procesu zatrzymać.Przez noc wyschła jak śliwka.Natychmiast wdało się odoskrzelowe zapalenie płuc.Pacjentka zmarła w ciągu półtora dnia.Nie rozmawiałem więcej na ten temat z internistami, ale teraz podchodziłem z wielką rozwagą do środków moczopędnych.Byłem niezwykle ostrożny, jeśli chodzi o pacjenta leżącego obok tego z ropniem.Brał tylko pigułki.Nauczyłem się też poważnie traktować ropnie.Był pewien pacjent, nie mój, chociaż widywałem go codziennie na obchodzie, który został przyjęty do szpitala z uwagi na związane z ropniem rozległe zapalenie tkanki łącznej w prawej nodze.Gdy do nas przyszedł, większa część mięśni jego łydki była zupełnie płynna.Wszelkie bakterie, które się tam rozwinęły, wywierały szkodliwy wpływ na organizm.Któregoś dnia, gdy inny stażysta zachorował, musiałem przeprowadzić drenowanie.Smród był nie do opisania.Znów przypomniało mi się zakładanie potrójnej maski, żeby nie zwymiotować.Przy próbie otwarcia jamy ropnia okazało się, że zaatakował wszystkie strony.Codzienne obchody kończyły się dyskusjami, czy tę nogę amputować, ale zwolennicy nowej metody ciągłej perfuzji zwyciężyli - przynajmniej wygrali debatę - i wpuszczali litry antybiotyków w tę nogę, co na parę dni przyniosło, jak się wydawało, pewną stabilizację stanu.Nagle, w czasie jednego z obchodów, stwierdziliśmy, że nie żyje.Podeszliśmy do łóżka i jeden stażysta zaczął mówić, że u pacjenta nie zaszły „istotne zmiany”.Zastanawiające, jak często w czasie obchodów używaliśmy słowa „istotny”.Wszystkie najważniejsze narządy przestały funkcjonować - wątroba, serce, nerki; całkowita klapa.Akurat w czasie, gdy stażysta deklamował swoją kwestię o stanie zdrowia pacjenta, ten tylko ciężko sapnął i było po wszystkim.Wyglądało to jak akt niezwykle złego smaku.Staliśmy oniemiali.Nikt nie próbował go reanimować, bo wszyscy przywykliśmy uważać jego stan za beznadziejny.Nasze leki podtrzymały go na krótko, aż wszystko runęło jak przy tych wszystkich zatruciach bakteriami Gram-ujemnymi, które omawialiśmy w czasie studiów.Można powiedzieć, że mężczyzna ten nie miał żadnych mechanizmów odpornościowych.Tak właśnie nauczyłem się traktować serio wszystkie ropnie.Z biegiem czasu zacząłem tak podchodzić do każdej choroby, nawet wtedy gdy wydawała się niegroźna.Pędziłem więc na chirurgię, już byłem spóźniony.Wokół trwała normalna, codzienna praca.Przechodziłem koło stażystów i lekarzy, którzy stali przy łóżkach i rozmawiali, jeśli nie przesiadywali w świetlicy.Większość dyskusji toczyła się wokół leczenia i stosowanych medykamentów.Gdy już dochodziło do porozumienia, ktoś zazwyczaj podnosił kwestię działań ubocznych, na które znów należało znaleźć środek, który z kolei też wywierał działanie uboczne.Co było gorsze? Wtórne działania uboczne czy pierwotne? Czy drugi lek pogarsza objawy, które występowały początkowo, a poprawiły się po zastosowaniu pierwszego? Dyskusja przeciągała się, aż stawała się tak skomplikowana, że najlepiej byłoby ją ponownie rozpocząć przy kolejnym pacjencie.Czy tylko ja tak postrzegałem typowy oddział szpitalny?Gadanina, gadanina, gadanina.Przynajmniej na chirurgii coś się działo.Interniści co prawda podkreślali, że wycinamy to, czego nie możemy wyleczyć, w czym mieli trochę racji.My replikowaliśmy, że czasami wycięcie jest najlepszym lekarstwem.Spory trwały na okrągło, zawsze prowadzone w przyjaznej, nawet humorystycznej atmosferze, chociaż ich materia była bardzo poważna.Wbijanie się w kolejny czysty ubiór było jak déjŕ vu.Zaczynałem z tym żyć.Brakowało średniego rozmiaru, więc zakładałem duży, a troki od spodni mogłem dwukrotnie owinąć w pasie.Następnie przez wahadłowe drzwi wchodziło się na salę operacyjną.Przy zakładaniu brezentowych butów zawsze patrzyłem na tablicę ogłoszeń, żeby się zorientować, kto operuje.Aha, tym razem nie kto inny, jak Wszechmocny Kardiochirurg.Ale cóż on tu robi? Operacja dotyczyła „brudnego ropnia brzusznego”, a Wszechmocny przeważnie operował klatkę piersiową.Dawno jednak przestałem się czemukolwiek dziwić.Podniosłem wzrok.Zauważył mnie i przyjaźnie pozdrowił po imieniu.Mimo to nie mogłem zmniejszać czujności.To był tylko pierwszy ruch, łaskawy gest na początku spektaklu, szczególnie że musiał krzyczeć przez połowę długości korytarza, żeby wszyscy zobaczyli, jaki jest przyjacielski i jaki ma świetny humor.Niechętnie wspominam, jak wraz z lekarzem na specjalizacji byliśmy wyznaczeni do operacji serca z dwoma takimi właśnie chirurgami.Ci faceci, zupełnie podobni w sposobie zachowania i ukryci za maskami, dali się rozróżnić po sylwetce - jeden był znacznie grubszy od drugiego.Początek przebiegł bez zakłóceń, były nawet uprzejmości; poklepywanie po plecach.Nagle, zupełnie bez ostrzeżenia, jeden z chirurgów zaczął przytykać lekarzowi, że dał krew pacjentowi umierającemu na raka płuc
[ Pobierz całość w formacie PDF ]