[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Mack był bez kapelusza i jego twarz przybraławkrótce barwę ciemnego mahoniu.Miał na sobie angielskiebuty i piękne spodnie do końskiej jazdy.U boku kołysał musię kolt.Powietrze pachniało pomarańczami.Agent MosesMarwick ani na chwilę nie przestawał mówić.- Riverside to wspaniałe miejsce.Przede wszystkimhoduje się tu cytrusy.Pułkownik North, który w 1870 rokuzałożył tę osadę, kupił sporą część dawnych ranczo Rubidouxi Jurupa.Wymarzył sobie tutaj wielki przemysł jedwabniczy.Nic z tego nie wyszło, ale teraz mamy coś znacznie lepszego.Henley z uśmiechem spojrzał na Macka, jakby chcąc goprzeprosić za przesadny entuzjazm agenta.Przed nimiroztaczała się płaska słoneczna równina.Z cienia ciągnącychsię po obu stronach drogi gajów pomarańczowych czteremelegancko ubranym jezdzcom przyglądali się spoceniMeksykanie i mestizos.- Cytrusami interesowano się tu jeszcze przed tym, jakTibbetsowie sprowadzili oryginalne sadzonki z Bahia wBrazylii.Młode drzewka przysłał tutaj DepartamentRolnictwa.Dlatego nazywamy je waszyngtońskimi".Miejscowi ludzie opowiedzą wam pewnie, jak to pani Tibbetspodlewała młode drzewka pomyjami.Minęli zakręt i ich oczom ukazała się tablica NASPRZEDA%7ł" z podpisem Marwicka.Na całej posesji rosłyrzędy drzew o lśniącozielonych liściach.Agent zdjął z głowybiałe sombrero.- No, jesteśmy na miejscu.Dwieście akrów najlepszychcytrusów na tym terenie.Wszystkie z oryginalnychwaszyngtońskich sadzonek.Rosną na wysokości, gdzie niebywa przymrozków.Gleba ma podłoże granitowe i jestdoskonale nawodniona.Rozwijające się miejskieprzedsiębiorstwo wodociągowe zaspokaja wszelkie potrzebypod tym względem.Sad już teraz daje zbiory, nie trzeba więcbędzie czekać na owoce pięć, sześć czy siedem lat.Mack nachylił się do Johnsona, który z wyjątkowo kwaśnąminą ocierał z czoła pot pomarańczową chustą- Co o tym sądzisz?- Sądzę, że możesz robić, co ci się podoba.Ale ja niezamierzam pilnować tych owoców.Mack roześmiał się.- Nie martw się.Zatrudnię kogoś innego.- Zjechał z drogipomiędzy drzewa.- Proszę nam wszystko pokazać, Marwick.Godzinę pózniej podpisał wstępną umowę.Agent opuścił ich wkrótce, śpiesząc na kolejne spotkanie,oni zaś pojechali aż do południowej granicy posiadłości, nawzgórze lśniące w letnim słońcu feerią złotych i brązowychbarw.Znalazłszy się na smaganym wiatrem szczycie, Mackzsiadł z konia.- Jakie piękne miejsce.Powietrze pachnie jak najlepszeperfumy.- Będzie nam miło powitać cię jako nowego mieszkańcatych okolic.- Clive Henley zręcznie zeskoczył z konia i wyjąłz oka monokl.- Mamy tutaj dwa kluby.Ich członkami sągłównie Anglicy, ale nie brakuje i twoich krajanów.Wszyscysą sadownikami i wszyscy to dżentelmeni.Henley szybko zaczął zachowywać się wobec niegopoufale, ale Mackowi to nie przeszkadzało.Lubił tegogładkiego, wesołego jak młody psiak, człowieka.- Jeżeli lubisz jazdę konną, mogę zapoznać cię wRiverside Golf and Polo Club z szybką i twardą grą, którą nasichłopcy przywiezli z Indii.- Co to za gra? - zapytał Johnson. - Nazywa się tak jak klub.- Henley włożył monokl.-Polo.- Nigdy o czymś takim nie słyszałem.- To nic.Możemy cię wciągnąć na listę graczy.- Pod warunkiem, że nie będę musiał pilnować żadnychprzeklętych owoców.Mack znowu się zaśmiał.- Zanim zacznę hodować cytrusy, muszę zaprojektować izbudować dom.Wielki dom.Stanął na szczycie wzniesienia i rozejrzał się.Popatrzył nakalifornijskie niebo, na sady, na inne wzgórza.Podniósł wgórę ręce.- Tutaj.Zbuduję go tutaj.Zostali w Riverside do następnego dnia, aby wypełnićniezbędne papiery, po czym wrócili pociągiem do LosAngeles i w dzień pózniej wyruszyli do Newhall.O zmierzchuznalezli się w San Solaro.Mack był zadowolony ipodekscytowany zakupem, którego dokonał.Planowałspędzać w Riverside przynajmniej część każdego roku,zbudować tam rezydencję i nauczyć się wszystkiego ocytrusach.A może nawet zająć się grą, o której wspominałHenley? Niewykluczone, że wielki, okazały dom w Riversidei wszystko, co będzie się z nim wiązało, skusi Nellie doporzucenia dotychczasowego życia i zrezygnowania z marzeńo Nowym Jorku.Od wielu miesięcy nie miał już od niejżadnych wiadomości i nieustannie za nią tęsknił.W czasie całej podróży Johnson był milczący inachmurzony.Może znów dopadła go tęsknota za włóczęgą?Mack nie pytał o to.Wolał rozkoszować się ciepłymwieczorem oraz widokiem pracujących rytmicznie,oświetlonych szybów naftowych.Skręcili z Grande Boulevard w boczną uliczkę prowadzącądo domu nad kanałem.Już z daleka Mack dostrzegłsiedzącego na werandzie mężczyznę.Uniósł się wstrzemionach, mając nadzieję, że tylko mu się przywidziało.Ale nie.Sylwetka mężczyzny rosła w miarę, jak się zbliżali.Człowiek ów był chudy jak patyk, wyraznie niedożywiony inędznie ubrany.Mimo to w jego zamaszystych ruchach byłajakaś pewność siebie.Johnson popatrzył na niego spode łba.- Kto to, do diabła, jest?- Mój były wspólnik.Wyatt Paul.Mack czuł, że robi mu się zimno.Obaj z Johnsonempodjechali do werandy i przywiązali konie.Włosy Wyatta były brudne, ubranie przypominałołachmany włóczęgi.Ale w jego niebieskich oczach płonęłyznajome ogniki wesołej niewinności, które oczarowały już takwielu ludzi.- Witaj, Mack.Słyszałem, że wyciągasz kupę pieniędzy zSan Solaro.Wróciłem po swoją część.Rozdział 30.Mack przedstawił sobie nawzajem Johnsona i Wyatta.Potem poprosił Teksańczyka, by na tę noc opuścił dom.- Wyatt i ja chcemy pogadać o interesach.Johnson zaprotestował, przypominając, że to także jegodom.Słyszał sporo niepochlebnych opowieści o Wyatcie, apoza tym nie lubił być w ten sposób odprawiany.- Wyatt jest właścicielem części ziemi należącej doChance - Johnson.Mamy sporo do omówienia.To sprawaosobista - mruknął Mack.Czuł, że Wyatt cieszy się z jegoniezręcznej sytuacji.- Zrób mi przysługę.Nie kłóć się.Znajdzsobie inny nocleg.Johnson popatrzył na swego wspólnika.- Cholera - powiedział, spluwając na ziemię.Wskoczył nakonia i odjechał.- Chodz do środka, Wyatt - powiedział Mack.- To niepotrwa długo.Wyatt przytknął do papierosa zapaloną zapałkę,po czym rzucił ją na ziemię.- Zobaczymy - otworzył drzwi.- Proszę, idz pierwszy,wspólniku.Mack z trudem hamował gniew.Pragnął chwycićWyatta za kołnierz i wyrzucić za drzwi.Jakiś instynktsamozachowawczy kazał mu się jednak przed tympowstrzymać.Trudno było przypuszczać, że Wyatt Paulbędzie postępował tak rozsądnie, jak normalni ludzie.Wyatt powiedział, że chce mu się pić, Mack otworzyłwielką butlę czerwonego wina.Czas płynął, a Wyatt opróżniał kieliszek za kieliszkiem.Bez końca powtarzali te same argumenty.- Powtarzam ci, Wyatt.Postąpiłem zgodnie z umową.Mój prawnik w Los Angeles ma dokumenty.I dolara, któregoci jestem winien
[ Pobierz całość w formacie PDF ]