[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.— VAD! Należę do VAD — oświadczyła Tuppence.Pielęgniarka spojrzała na nią, jakby nic nie rozumiała.— Głowa mnie boli — dodała Tuppence, stwierdzając fakt.— Niedługo będzie lepiej — pocieszyła ją pielęgniarka.I przechodząc obok innej siostry, zameldowała: — Czternastka się obudziła.Jest jednak wciąż nieco zamroczona.— Mówiła coś?— Powiada, że jest VIP–em.— Zobaczymy.I proszę się pośpieszyć.Chyba nie zamierza siostra snuć się cały dzień z tym kubkiem.Tuppence leżała nieruchomo, wciąż czując senność.Nie wyszła jeszcze z dotychczasowego stadium chaotycznie przelatujących myśli.Ktoś powinien tu być.Ktoś, kogo dobrze znała.Z tym szpitalem jest coś dziwnego, to nie jest ten, który pamiętała i w którym pielęgnowała chorych.Miała służbę na chirurgii.Rzędy A i B… Otworzyła oczy i raz jeszcze uważnie się rozejrzała.Nie, tego szpitala nigdy dotąd nie widziała i nie obsługiwała tu żadnych chorych, ani wojskowych, ani innych.— Zastanawiam się, gdzie jestem — powiedziała.— W jakiej miejscowości? — Próbowała przypomnieć sobie nazwę, ale do głowy przychodziły jej tylko Londyn i Southampton.Tym razem przy łóżku zjawiła się oddziałowa.— Mam nadzieję, że czujemy się lepiej?— Wszystko w porządku — odparła Tuppence.— Co się właściwie stało?— Uderzyła się pani w głowę.Chyba dosyć boleśnie, co?— Wciąż mnie boli.Gdzie jestem?— W Królewskim Szpitalu w Market Basing.Tuppence rozważyła tę informację, ale nic jej to nie dało.— Stary pastor — powiedziała.— Słucham?— Nie, nie, nic.— Nie umieściliśmy dotąd pani nazwiska na tabliczce z dietą.— Trzymała w pogotowiu pióro, przyglądając się dociekliwie chorej.— Mojego nazwiska?— Tak.Potrzebne nam do rejestru — dodała usłużnie.Tuppence się nie odzywała.Nazwisko.Jak brzmi jej nazwisko?— Głupio mi, ale chyba go nie pamiętam — mamrotała do siebie.— A przecież muszę się jakoś nazywać… — Nagle na jej twarzy pojawił się cień ulgi.Przed oczami mignął obraz starego duchownego.—Oczywiście — rzekła zdecydowanym tonem.— Prudence.— P–r–u–d–e–n–c–e?— Tak jest.— Ale to imię.A nazwisko?— Cowley.C–o–w–l–e–y.— No.Przynajmniej jedno jasne — odetchnęła z ulgą pielęgniarka i oddaliła się z miną osoby, która wreszcie nie musi się martwić o rejestry.Tuppence także poczuła coś w rodzaju zadowolenia.Prudence Cowley.Prudence Cowley z VAD–u, córka pastora z… z jakiejś tam parafii, w końcu jest wojna i…— Śmieszne — mruknęła do siebie.— Zdaje się, że wszystko poplątałam.To wszystko wydarzyło się chyba dawno temu.Czy to biedne dziecko było pani?To ona wypowiedziała przed chwilą te słowa? A może ktoś powiedział je do niej? Pielęgniarka wróciła.— Pani adres, panno… czy też może pani Cowley.Pytała pani o dziecko?— Czy to biedne dziecko było pani? Ktoś mnie o to zapytał, czy też ja pytałam?— Na pani miejscu, złociutka, przespałabym się teraz.Odeszła, aby uzyskaną informację przekazać tam, gdzie powinna trafić.— Wydaje się, doktorze, że przychodzi do siebie.Powiedziała, że nazywa się Prudence Cowley, ale adresu nie pamięta.I mówiła też coś o dziecku.— No dobrze — rzucił lekarz niefrasobliwie, jak zawsze.— Poczekamy jeszcze ze dwadzieścia cztery godziny.Całkiem nieźle radzi sobie z tym wstrząsem.2Tommy gmerał kluczem w zamku.Zanim zdołał go przekręcić, drzwi się otworzyły i w progu stanął Albert.— No? — spytał Tommy.— Wróciła? Albert wolno pokręcił głową.— I nie odezwała się ani słowem? Nie zadzwoniła, nie zadepeszowała?— Nic, proszę pana.Absolutnie nic, ani od niej, ani od nikogo innego.Przyczaili się… ale ją mają.Tak właśnie myślę: że ją dorwali.— Co za diabeł w ciebie wstąpił? Jak to: dorwali? Te twoje lektury… Kto ją dorwał?— Przecież pan wie.Gang.— Jaki znowu gang?— Może jeden z tych ze sprężynowymi nożami? Albo jakiś międzynarodowy?— Nie gadaj bzdur.Wiesz, co ja o tym sądzę? Albert spojrzał pytająco na chlebodawcę.— Że to skrajna bezmyślność z jej strony.Powinna dać jakoś znać.— Ach, tak? No cóż, rozumiem.Można i w ten sposób… — I dodał dość niefortunnie: — Skoro panu z tym lepiej… — Odebrał od Tommy’ego paczkę.— Widzę, że przywiózł go pan z powrotem.— Tak, przywiozłem ten cholerny obraz.Dużo mi z niego przyszło.— Niczego pan się z niego nie dowiedział?— To nie do końca prawda.Czegoś tam się dowiedziałem, ale czy ta informacja na coś mi się przyda, to się jeszcze okaże.Nie dzwonił do mnie doktor Murray? Albo panna Packard ze Słonecznych Wzgórz? Czy w ogóle ktoś…?— Nikt oprócz faceta z warzywniaka.Podobno ma ładne bakłażany, a wie, że pani je lubi, więc zawsze ją zawiadamia.Powiedziałem mu, że pani chwilowo nie może podejść.Mam dla pana kurczaka na obiad.— Że też ty nigdy nie wymyślisz nic innego!— Tym razem to taki, którego nazywają poussin.Chudzina.— Niech będzie.Zadzwonił telefon.Tommy w jednej chwili znalazł się przy aparacie.— Halo… Halo?Odezwał się słaby, daleki głos:— Pan Tomasz Beresford? Przyjmie pan osobistą rozmowę z Invergashly?— Tak.— Proszę nie odkładać słuchawki.Tommy czekał.Podniecenie powoli ustępowało.Musiał czekać jeszcze jakiś czas, po czym odezwał się inny głos — świeży i rzeczowy.Głos jego córki Debory.— Halo, to ty, tatusiu?— Debora!— Tak.Coś ty taki zdyszany, biegłeś? Córkom zawsze coś się nie podoba.— Czasem się zasapuję, w moim podeszłym wieku to normalne.A jak ty się miewasz?— Ja? W porządku.Słuchaj, tato, widziałam w gazecie coś dziwnego.To notatka o kimś, kto miał wypadek i leży w szpitalu.— I co? Nic takiego nie zauważyłem.A czemu cię to niepokoi?— To nic specjalnie groźnego, pewnie jakaś stłuczka czy coś.W każdym razie chodzi o kobietę… starszą kobietę.Podano jej nazwisko: Prudence Cowley, ale nie mają adresu i…— Prudence Cowley? Chcesz powiedzieć…?— No właśnie.Trochę mnie to… zdziwiło.Bo to panieńskie nazwisko mamy, prawda?— Oczywiście.— Zawsze zapominam o tej Prudence.To znaczy… nigdy nie myślimy o niej jako o Prudence, ani ty, ani ja, ani Derek.— Nie.Bo to nie jest imię, jakie można by sobie kojarzyć z waszą matką.— Wiem, że nie.Ale się trochę zdziwiłam.Czy to może być jakaś jej krewna?— Może i tak.A gdzie ona leży?— Zdaje się, że w szpitalu w Market Basing.Jak rozumiem, chcą się dowiedzieć o niej czegoś więcej.Pomyślałam, że… cóż, może to głupie, ale na świecie musi być sporo osób nazwiskiem Cowley i równie dużo o imieniu Prudence.Ale dzwonię, bo chcę się upewnić, czy mama jest w domu i czy wszystko w porządku.— Rozumiem.Tak, rozumiem.— No dobra, tato, gadaj.Jest w domu?— Nieee.Nie ma jej w domu i nie wiem także, czy wszystko z nią w porządku.— Co to znaczy? Co mama robi? Bo ty pewnie ziewałeś w Londynie razem z tymi zramolałymi niedobitkami szpiegów z czasów wojny?— Masz absolutną rację.Wczoraj wróciłem z Londynu.— I nie zastałeś mamy w domu
[ Pobierz całość w formacie PDF ]