[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Kto wtedy ponosi winę?— My — odparł G.G.— Mówiłem im, że jedenaście osób to za mało.Dostarczamynaszych najlepszych ludzi, robimy, co możemy.W końcu bardzozależy nam na pozyskaniu takiego klienta jak Mick.Zdumiewamnie, że ktoś tak bogaty i wpływowy jak on, może być takkrótkowzroczny i tak cholernie skąpy.Pani Frick, czy jest tamJoe? Joe Chip?— Pan Chip jest w sekretariacie.Towarzyszy mu kilka osób.— Ile ich jest? Dziesięć? Jedenaście?— Mniej więcej właśnie tyle, panie Runciter.Mogę się mylićo jedną czy dwie osoby.— Otóż i nasza grupa — zwrócił się Runciter do G.G.Ashwooda.— Chcę ich zobaczyć wszystkich razem, zanimwyruszą na Lunę.— Zwrócił się do pani Frick.— Proszęich wezwać do mnie.— Zaciągnął się energicznie zielonymcygarem.Pani Frick wytoczyła się z gabinetu.— Wiemy — mówił dalej Runciter do G.G.— że pojedynczokażdy z nich pracuje dobrze.Mamy to wszystko zanotowane.—Potrząsnął plikiem dokumentów leżących dotąd na biurku.—Ale jak będą działać wspólnie? Jak potężne będzie to wielomóz-gowe antypole, które razem wytworzą? Niech pan spróbuje zadaćsobie to pytanie, G.G.To ważny problem.— Przekonamy się z czasem, jak sądzę — odparł G.G.Ashwood.— Pracuję w tej branży już od dawna — powiedział Runciter.Z sekretariatu zaczęli wchodzić jego pracownicy.— To jest mójwkład we współczesną cywilizację.— Dobrze powiedziane — stwierdził G.G.— Jest pan policjan-tem na straży życia prywatnego.— Wie pan, co mówi o tym Ray Hollis? — spytał Runciter.—Twierdzi, że usiłujemy cofnąć wskazówki zegara.— Zaczaiprzyglądać się ludziom, którzy stopniowo wypełniali jego biuroi w milczeniu ustawiali się jeden przy drugim.Czekali, byprzemówił pierwszy.Cóż za źle dobrana grupa — pomyślał, pełen pesymizmu.—Ta nosząca okulary chuda jak tyka dziewczyna o prostych,cytrynowożółtych włosach, w kowbojskim kapeluszu, mantyliz czarnej koronki i szortach typu bermudy — to chyba EdieDorn, Przystojna, ciemnowłosa, starsza kobieta o sprytnychrozbieganych oczach, ubrana w jedwabne sari, nylonowy szerokipas i grube skarpetki — to cierpiąca na nawroty schizofreniiFrancy Jakaśtam, której wydaje się, że myślące istoty z Be-telgeusy lądują od czasu do czasu na dachu jej bloku mie-szkalnego.Kędzierzawego młodego człowieka w kwiecistej opoń-czy i krótkich spodniach, zachowującego postawę pełną wy-ższości, cynizmu i dumy, Runciter nigdy dotąd nie spotkał.I tak dalej.Policzył ich: piec kobiet i pięciu mężczyzn.Kogośjeszcze brakowało.Joe Chip wszedł jako ostatni.Tuż przed nim do gabinetuwkroczyła zamyślona dziewczyna o płonących oczach, Pat Conley.W ten sposób grupa była już w komplecie — jedenaście osób.— Szybko pani dotarła, pani Jackson — zwrócił się Runciterdo bladej, mniej więcej trzydziestoletniej kobiety o męskimwyglądzie, ubranej w spodnie ze sztucznej wełny lamy i szorstkąkoszulkę, na której wydrukowany był — wyblakły już teraz —portret en face lorda Bertranda Russela.— Miała pani mniejczasu niż wszyscy inni: zawiadomiłem panią na samym końcu.Tippy Jackson uśmiechnęła się swym bladym, pozbawionymwyrazu uśmiechem.— Znam niektórych spośród was — zaczął Runciter wstając zeswego fotela i polecając im gestem rąk, by wzięli sobie krzesłai usiedli wygodnie, paląc, jeśli koniecznie chcą.— Panią, pannoDorn, wybraliśmy obaj z panem Chipem jako pierwszą, z uwagina znakomite wyniki pani działalności wymierzonej przeciwko S.Dole Meliponełowi, z którym straciła pani potem kontakt nie zeswojej winy.— Dziękuję, panie Runciter — wymamrotała słabym, nie-śmiałym głosem Edie Dorn.Zarumieniona, szeroko otwartymioczyma zapatrzyła się w przeciwległą ścianę.— Cieszę się, żemam wziąć udział w tym nowym przedsięwzięciu — dodałaniezbyt przekonywającym tonem.— Kto z państwa nazywa się Al Hammond? — spytał Runciter,zaglądając do dokumentów.Bardzo wysoki, przygarbiony Murzyn o pociągłej twarzy, naktórej malował się wyraz pełen łagodności, gestem zwrócił nasiebie jego uwagę.— Nigdy dotąd nie spotkaliśmy się — mówił Runciter, prze-glądając dokumenty znajdujące się w teczce z aktami Hammon-da
[ Pobierz całość w formacie PDF ]