[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Wydawał się wątły jak piórko.Jego głowa była niemal zupełnie bezwłosa, a skóra szorstka, jakby pokryta pyłem.Ale jego oczy, wilgotne i niespokojne, skrzyły się życiem.Wyglądały jak dwa klejnoty osadzone w zmurszałym głazie.Shan złożył dłonie i pochylił głowę w geście pozdrowienia.- Rinpocze, czy mógłbym zapytać.- Jest tyle spraw do rozważenia - przerwał mu starzec.Głos miał zaskakująco silny.- Ta góra.Psy.To, jak mgła spływa ze stoków, inaczej każdego ranka.- Odwrócił się do Shana.Jego szata niemal nie poruszyła się przy tym ruchu.- Są dni, gdy tak właśnie się czuję.Jak mgła sunąca po górskim zboczu.- Znów zwrócił wzrok ku dolinie i ściślej otulił się szatą, jakby zmarzł.- Jigme przynosi czasem melon.Jemy go, a Jigme się przygląda.Shan westchnął, spoglądając na okolicę.Nigdy nie będzie miał szansy porozmawiać z Sungpo.Je, nauczyciel więźnia, był jedyną nadzieją Shana na pośrednika.- Wiesz, co robimy, kiedy wchodzimy na szczyt góry? - zapytał lama.- To samo, co robiłem, kiedy byłem nowicjuszem.Składamy małe koniki z papieru i puszczamy je, by odleciały z wiatrem.- Przerwał, jak gdyby Shan potrzebował dodatkowego wyjaśnienia.- Gdy dotkną ziemi, stają się prawdziwymi końmi, które pomogą wędrowcom przebyć góry.Coś poruszyło się za jego plecami.To kruk usiadł na ziemi, tuż poza zasięgiem ich rąk.- Oni się modlą.Moi przyjaciele i nauczyciele - zaczął znowu Je.- Wszyscy.I zaczynają spadać bomby.Jest czas, żeby odejść, ale oni się nie ruszają.Ja muszę zabrać młodszych na wzgórza.Ci, którzy zostają, umierają.Odmawiają różańce i giną w eksplozjach.Kiedy odchodzę z chłopcami, coś uderza mnie w twarz.To ręka, wciąż trzymająca różaniec.To był rok 1959, obliczył Shan, albo najpóźniej 1960, kiedy lotnictwo ALW bombardowało gompy.- Czy to było słuszne? - ciągnął Je.- Zawsze jest ta pokusa.Pytać, czy to było słuszne.Oczywiście to złe pytanie.Nagle Shan uświadomił sobie, że starzec doskonale wie, dlaczego on tu przybył.- Rinpocze - powiedział powoli - nie chcę prosić Sungpo, by złamał swój ślub.Proszę go tylko, aby pomógł mi dotrzeć do prawdy.Gdzieś jest morderca.On zabije znowu.- Odnaleźć mordercę może, jedynie zamordowany - odparł Je.- Niech duch dokona swej zemsty.Nie martwię się o Sungpo.Ale o Jigme.Jigme jest stracony.Shan zrozumiał, że musi pozwolić staremu lamie kierować rozmową.Wiatr przybrał na sile.Powstrzymał się, by nie chwycić szaty Je: zląkł się, że podmuch uniesie lamę w chmury.- Jigme nie studiuje w gompie.- Nie.Porzucił naukę, żeby pójść z Sungpo.To nie było miejsce dla niego.Sierota gompy zawsze będzie jak mały ptak skazany na życie w wichurze i ulewie.Shanowi przebiegł po plecach dreszcz zrozumienia.Podczas okupacji Tybetu, a potem w czasach rewolucji kulturalnej, mnisi i mniszki byli zmuszani, nieraz pod groźbą bagnetów, do łamania celibatu, czasem ze sobą nawzajem, czasem z żołnierzami.W niektórych regionach potomstwo umieszczano w specjalnych szkołach.Gdzie indziej tworzyło ono gangi.W Czterysta Czwartej było kilka mieszanej krwi sierot gomp, którzy poszli za swymi nauczycielami do więzienia.- W takim razie zrób to dla Jigme: pomóż mi sprowadzić Sungpo z powrotem.Oczy starego człowieka były zamknięte.- Gdy gompa została zniszczona - powiedział szeptem - lepiej widać było wschodzący księżyc.Terenówka zaczęła się już wspinać ku przełęczy, gdy Shan zapytał o nazwę gompy, którą minęli o świcie u wylotu doliny.Yeshe nie odpowiedział.Feng zwolnił i spojrzał na mapę.- Khartok - powiedział niecierpliwie.- Tu napisano, że Khartok.Shan rzucił okiem na jeden z dokumentów, które dostarczył mu Tan, i nagłym ruchem wyciągnął rękę.- Zatrzymaj się.Teraz.- Nie ma czasu - zaprotestował sierżant.- Wolisz jutro znów wyjechać przed świtem, żeby tu wrócić?- Już późno.Niedługo zaczną się przygotowywać do ostatniego zgromadzenia, do zapalania lamp - odezwał się Yeshe.- Możemy spróbować porozmawiać z nimi przez telefon.Feng spojrzał w twarz Shana i bez słowa zawrócił ku dolinie.Yeshe jęknął i zasłonił sobie oczy, jak gdyby nie chciał widzieć nic więcej.Prostokąty widoczne z daleka przed zabudowaniami gompy nie były pastwiskami.Były to ruiny, pola kamieni, zaczynające się niemal kilometr przed gompą.Głazy leżały bezładnie, jedne zebrane w stosy, inne rozsiane, jakby zrzucono je z piętrzących się wokół szczytów.Ale każdy nosił na sobie ślad obróbki.W obrębie fundamentów kilku zniszczonych budynków urządzono ogrody.Kilkanaście postaci w wiśniowych mnisich szatach opierało się na motykach, przyglądając się nieoczekiwanym gościom.Gdy terenówka zatrzymała się, Shan zauważył, że za fundamentami znajduje się nowy budynek.Główny mur był odbudowywany i poszerzany.Wzdłuż granicy drzew piętrzyły się schludne stosy nowych desek i palety z workami cementu.Yeshe leżał na tylnym siedzeniu, z ramieniem zarzuconym na oczy.- Znasz gompy.Znasz etykietę - powiedział niecierpliwie Shan.- Będziesz mi potrzebny.Feng otworzył tylne drzwi.- Nie śpisz, towarzyszu.- Pociągnął chłopaka za ramię.- Do diabła, dyszysz jak kot zapędzony do kąta.Shan samotnie wkroczył na dziedziniec.Były tu takie same budowle, jakie widział w gompie Saskya, znacznie jednak okazalsze i pokryte świeżą warstwą farby.Na placu ujrzał nie jeden, lecz pięć czortenów, zwieńczonych lśniącymi nowością miedzianymi symbolami słońca i księżyca.Lepsza inwestycja, przypomniał sobie Shan.Dyrektor Wen z Urzędu do spraw Wyznań wyjaśniał, że Saskya nie otrzymała zezwolenia na odbudowę, gdyż gompa w dolnej części doliny była lepszą inwestycją.Na schodach sali zgromadzeń pojawił się mnich w średnim wieku, z pasem złotego haftu na rękawie
[ Pobierz całość w formacie PDF ]