[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.- Wezwij policję! - krzyknął pan Druker do pomocnika.- Że co? - spytał łysiejący pomocnik.- Wezwij pierdoloną policję! - wrzasnął na niego z całej siły pan Druker.Zaklął po raz pierwszy od roku tysiąc dziewięćset pięćdziesiątego pierwszego, gdy był w Korei.Dwie potężne ręce trzymające Matildę Pancic ciskały nią z boku na bok, miażdżąc ją krakkk! o kontuar, a potem krakkk! o podłogę i znów krakkk! o stojak z kartami urodzinowymi Hallmark.Jej chusta z wodospadem Niagara nagle zalała się purpurą krwi; jej połamane ramiona wymachiwały bezwładnie.Trzaskano nią z boku na bok, znowu i znowu, aż zataczała się pod ciosami jak zakrwawiona szmaciana lalka.Na ulicy syreny zawyły jak dzieci.Pod drogerią już zgromadził się tłum, nie po to, by ratować Matildę Pancic, lecz by patrzeć, jak umiera.Jej krew i mózg spryskały okno drogerii i całą ladę: „Widzisz, jak ta krew leci?” „Widzisz, jak te ręce machają?” „Popatrz na jej twarz!”Na koniec potężne ręce sięgnęły do góry i zagarnęły ją jak swoją własność.Na oczach wszystkich zgromadzonych niedowiarków została wbita w podłogę, w sam beton, jako kłąb krwi, wnętrzności i odrzuconej wstecz głowy, jako krwawa ludzka układanka, której nikt z patrzących nie potrafił rozwikłać.Na koniec znikła jej spuchnięta lewa noga, zabandażowana noga starej kobiety.Poszorowała w beton z dźwiękiem, przyprawiającym o ścierpnięcie zębów - odgłosem ciała tartego o beton.Ciała wcieranego w beton.Potem zniknęła, a podłoga na chwilę się wybrzuszyła.Wpadli policjanci z wyciągniętą bronią.- Nie ruszać się! Policja!Ale nikt nie potrafił podążyć za płynną ucieczką w głąb człowieka, którego ktoś kiedyś ochrzcił imieniem Lester.Tegoż wieczoru, krótko po godzinie siódmej, trzydziestotrzyletni taksator ubezpieczeniowy nazwiskiem Arnold Cohn wysiadł z windy na trzecim poziomie parkingu pod gmachem Towarzystwa Ubezpieczeń Wzajemnych Wisconsin i podążył przez parking, wygładzając włosy dłonią.Tego wieczoru miał się spotkać z dziewczyną imieniem Naomi Bernstein na włoskiej kolacji, miał też nadzieję, że potem zabierze ją do swego mieszkania, by słuchać opery.W tece, prócz wszystkich papierów na temat owego wysoce podejrzanego pożaru w Hurtowni Warzyw Yoighta, niósł nowe nagranie kompaktowe „Kalifa z Bagdadu” Francois Boieldieu.Arnold był prawdziwym amatorem opery, który od dawna już nie poprzestawał na Verdim.Rozmyślał o własnej fryzurze.Choć miał ledwie trzydzieści trzy lata, zaczęła rzednąć na ciemieniu i to do tego stopnia, że gdy otwierał szeroko lustro swej apteczki, co pozwalało obejrzeć tył głowy w lustrze wiszącym w korytarzu, widział białą skórę, błyszczącą przez miękkie, czarne loki.Ojciec Arnolda był prawie kompletnie łysy, ale to przecież w porządku, że ojcowie są łysi.Arnoldowi nawet przez głowę nie przeszło, że coś takiego może przydarzyć się też jemu.Szczególnie teraz, gdy znalazł dziewczynę, do której naprawdę się palił.Naomi była wiolonczelistką w Orkiestrze Symfonicznej Milwaukee.Miała czarne, sięgające połowy pleców włosy, oczy tak brązowe i błyszczące, jak twarde czekoladki M&M oraz mocne uda.Arnold nigdy jeszcze nie spotkał dziewczyny tak pełnej werwy.Prawie dotarł do swego wozu, gdy wydało mu się, że słyszy, jak ktoś za nim idzie.Zatrzymał się i rozejrzał wokoło, ale betonowy garaż był pusty.Arnold pracował do późnych godzin i prócz jego yolkswagena w garażu pozostało jeszcze tylko sześć czy siedem maszyn.Jedną z nich była corvette, należąca do jego kolegi Johna Radetzky'ego, zawsze otulona plandeką.Przez prawie pół minuty Arnold stał absolutnie bez ruchu, powstrzymując oddech.Ale w garażu panowała cisza.Skarcił siebie krótkim ,,hmmf' za to, że okazał się tak nerwowy i ruszył w dalszą drogę.Zastanawiał się, czy Naomi da się przekonać i zostanie na noc.Przyglądał się jej udom, obejmującym wiolonczelę.Na samą myśl, że w podobny sposób mogłyby objąć go w pasie, spocił się.Wyciągnął kluczyki do samochodu.W tym momencie znów usłyszał ów dźwięk.Szszszsz.szszszsz.szszszsz - jakby ktoś ciągnął ciężki wór.Podniósł głowę.Wydawało się, że ów odgłos dobiega jakby z sufitu, z drugiego poziomu parkingu.Ale przecież drugi poziom stał pusty i ciemny, co widział, mijając go windą.Zwykle używany był tylko w dzień, przez odwiedzających firmę.- Jest tam kto?! - zawołał.„Kto?” - odpowiedziało mu echo.Otworzył drzwiczki swego wozu.Szszszszszszszsz, rozległ się szepczący dźwięk.Tym razem Arnold zrobił w tył zwrot naprawdę szybko.- Posłuchaj.jeśli tu jesteś, to lepiej będzie, gdy zrozumiesz, że jesteś tutaj bez zezwolenia, a ja wychodząc z budynku poinformuję o tym kierownika.W tym momencie dostrzegł, że plandeka na samochodzie Johna Radetzky'ego lekko zafalowała.A więc tak to było.Ktoś się ukrywał w wozie Radetzky'ego.Zapewne jakiś włóczęga.Albo śpiący wewnątrz, albo zastanawiający się, jak ukraść stamtąd radio.Arnold przeszedł przez garaż tak cicho, jak potrafił, wygładzając dłonią włosy na karku.Dotarłszy do przykrytej corvette zawahał się tylko na chwilę.A potem schylił się i chwycił oburącz plandekę.Poczekaj, sukinsynu.Raz, dwa trzy.Szarpnął plandekę do góry i wrzasnął:- Mam cię!Ale samochód był pusty.Nikogo w środku.Zaambarasowany, a równocześnie zadowolony, że nikogo poza nim tu nie ma, Arnold zajrzał jeszcze przez błyszczącą przednią szybę.Gdy tak patrzył, osłaniając oczy dłonią przed odbiciem świetlówek, betonowy strop tuż nad jego głową zaczął się odkształcać, jakby stał się miękki jak piasek.Powoli, w miarę jak drobiny betonu się rozsuwały, ukazały się kształty nagiej kobiety, leżącej poziomo na belce stropowej.Była to osobliwa piękność o błędnym wzroku, drobnych piersiach oraz mocnych, okrągłych udach, które Arnold na pewno by docenił.Sięgnęła w dół dwiema rękami jak pływaczka sięgająca w głąb morza i nieskończenie łagodnie dotknęła jego włosów.Arnold niecierpliwym gestem przygładził fryzurę, myśląc, że musnęła go mucha lub też że jego włosy zwyczajnie, jak zwykle, zsunęły się z łysinki.Kobieta dotknęła go znowu i tym razem popatrzył w górę, marszcząc brwi.- Aaach! - wrzasnął.Tyle tylko zdołał.Czuł, jak żołądek zwija mu się ze strachu niczym przekłuty balon.Kobieta w betonie nie dała mu żadnych szans.Złapała go mocno za szyję obiema rękami i uniosła do góry, aż jego stopy oderwały się od podłogi
[ Pobierz całość w formacie PDF ]