[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.A ja przynosiłem mu i żyw-ność, i świeżą wodę.W moim pośrednictwie było coś czystego i cudownego.Dawało mi ono władzę.Dowód: mimo upływu dni i tygodni pozostawałem żywy.Dowód: tygrys mnie nie atakował, nawetgdy przysypiałem na plandece.Dowód: oto cały i zdrów opowiadam wam tę historię.347ROZDZIAA 82Trzymałem deszczówkę i wodę zebraną z destylatorów w schowku, poza zasięgiem wzroku Ri-charda Parkera, w trzech pięćdziesięciolitrowych foliowych workach.Zawiązałem je sznurkiem.Teworki nie byłyby dla mnie bardziej cenne, gdyby zawierały złoto, szafiry, rubiny i brylanty.Mar-twiłem się o nie nieustannie.Najgorszym koszmarem było wyobrażenie, sobie, że pewnego rankaotworzę schowek i stwierdzę, że ze wszystkich trzech woda wyciekła lub, co gorsza, wszystkie trzypękły.Pragnąc zapobiec takiemu dramatowi, owinąłem je kocami, aby nie ocierały się o metaloweposzycie kadłuba, i jak najmniej nimi poruszałem, żeby uniknąć ryzyka przetarcia czy przebicia.Trapiła mnie jednak sprawa sznurków.Czy nie przetną folii? Jak zawiążę worki, jeśli folia pęknie?Kiedy sytuacja była dobra, kiedy lało jak z cebra i w workach było tyle wody, ile mogły moimzdaniem pomieścić, napełniałem dodatkowo czerpaki, dwa plastikowe wiadra, dwa wielofunkcyjneplastikowe pojemniki, trzy kubki i puste puszki po wodzie (które teraz zachowywałem jak bezcennyskarb).Potem napełniałem foliowe worki higieniczne, skręcając je od góry i zawiązując na supeł.Jeśli deszcz nadal padał, samego siebie wykorzystywałem jako pojemnik.Wtykałem rurkę deszczo-łapu do ust i piłem, piłem, piłem w nieskończoność.348Zawsze dodawałem trochę wody morskiej do wody Richarda Parkera, w trochę większej pro-porcji po deszczu, w mniejszej w okresach posuchy.On sam na początku wychylał się od czasu doczasu za burtę, wąchał wodę i pociągał parę łyków, ale szybko tego zaniechał.A jednak ledwie, ale jakoś ciągnęliśmy.Skąpość zapasów słodkiej wody była jedynym stałymzródłem niepokoju i męki w czasie całej naszej tułaczki.Z tego, co udało mi się złowić, Richard Parker dostawał lwią, że tak to nazwę, część.Nie miałempod tym względem wielkiego wyboru.Tygrys orientował się natychmiast, kiedy wciągałem do łodziżółwia, koryfenę lub rekina, musiałem go więc od razu poczęstować szybko i szczodrze.Myślę,że ustanowiłem rekord świata w szybkości odpiłowywania brzusznej skorupy żółwia.Ryby rozrywałna kawałki, jeszcze kiedy rzucały się na dnie szalupy.Stałem się tak niewybredny nie tylko dlatego,że byłem tak potwornie głodny; wynikało to także z gorączkowego pośpiechu.Często nie miałemnawet czasu, by przyjrzeć się dokładnie, co właściwie mam przed sobą.Zdobycz albo wędrowała domoich ust od razu, albo przepadała na rzecz Richarda Parkera, który przebierał łapami, drapał pa-zurami dno łodzi i parskał niecierpliwie na granicy swego terytorium.Pewnego dnia ze ściśniętymsercem uświadomiłem sobie, że jem jak zwierzę, że zupełnie jak Richard Parker pochłaniam, po-żeram gorączkowo, z głośnym mlaskaniem niepogryzione kawały mięsa i było to dla mnie jawnymdowodem, jak nisko upadłem.349ROZDZIAA 83Sztorm nadciągnął niespiesznie pewnego popołudnia.Chmury wyglądały tak, jakby przerażonetłoczyły się w panicznej ucieczce przed wiatrem.Potem przejął pałeczkę ocean.Widok wznoszą-cych się i opadających fal był tak grozny, że zamierało mi serce.Wciągnąłem na tratwę odsalaczei siatkę.Ach, gdybyście widzieli, jak wyglądał wtedy ocean! To, co oglądałem do tej pory, to były poprostu wodne pagórki.Teraz bałwany przybrały rozmiary gór.Doliny, w które wpadaliśmy, były takgłębokie, że aż robiło się ciemno.Zbocza tak strome, że szalupa ześlizgiwała się z nich, ledwie ichdotykając.Szczególnie okrutnie żywioł obchodził się z tratwą, którą miotało na wszystkie strony.Wyrzuciłem obie dryfkotwy, na linach różnej długości, żeby się ze sobą nie zderzały.Wspinając się na grzbiety olbrzymich fal, łódz przywierała do dryfkotew niczym alpinista doliny.Jechaliśmy w górę, aż do śnieżnobiałego grzebienia, w eksplozji światła i piany, ze sterczącympionowo dziobem.Z grzbietu fali widać było wszystko wyraznie w promieniu kilku mil.Ale górawody była ruchoma i usuwała się spod szalupy, przyprawiając mnie o mdłości.W ułamku sekundywracaliśmy do kolejnej mrocznej doliny, innej niż poprzednia, ale jednocześnie takiej samej, zespiętrzoną nad nami masą tysięcy hektolitrów wody, a wtedy ratowała nas tylko lekkość i kruchość350naszej łupiny.Góra znów się wypiętrzała, naprężały się liny dryfkotew i diabelski młyn ruszał odnowa.Dryfkotwy zdawały egzamin doskonale właściwie aż za dobrze.Każda potężna fala, którawynosiła nas na szczyt, próbowała nas przewrócić, ale dryfkotwy, znajdujące się poza jej grzebie-niem, stabilizowały łódz swym ciężarem, ściągając w dół przód szalupy.Rezultatem była eksplozjapiany i bryzgów wody spod dziobu.Za każdym razem zalewało mnie od stóp do głów.W końcu nadeszła fala, której chyba szczególnie zależało na tym, żeby nas przewrócić.Tymrazem dziób zanurzył się pod wodą.Byłem zszokowany i przerażony, odchodziłem wprost od zmy-słów ze strachu
[ Pobierz całość w formacie PDF ]