[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.- W takim razie wszystko jasne.- Ben z pewnym zdziwieniem usłyszał swój spokojny głos.- Tak, nie ma żadnych wątpliwości.Jutro muszę stąd wyjść.- Wypuszczą cię?- Nie mam najmniejszego zamiaru ich o to pytać - odparł odruchowo, jego myśli bowiem były już zaprzątnięte innym problemem.- Masz może krucyfiks?- Ja? - zapytała ze zdumieniem Susan.- Skądże znowu!- Wcale nie żartuję, Susan.Nigdy w życiu nie byłem bardziej poważny.Czy mogłabyś go gdzieś zdobyć? Natychmiast.- No, może u Marie Boddin.Musiałabym pójść.- Nigdzie nie pójdziesz.Zostań w domu.Zrób sama jakiś krzyż, nawet gdybyś miała po prostu związać dwa patyki.Połóż go przy łóżku.- Ben, ja nadal nie mogę w to uwierzyć.Może to jakiś wariat, któremu wydaje się, że jest wampirem, ale.- Wierz, w co chcesz, ale koniecznie zrób krzyż.- A może.- Zrobisz to? Choćby tylko po to, żeby mnie uspokoić?- Dobrze - powiedziała z ociąganiem.- Możesz być jutro o dziewiątej w szpitalu?- Tak.- To dobrze.Pójdziemy razem na górę i opowiemy p wszystkim Mattowi, a potem porozmawiamy z doktorem Codym.- Na pewno pomyśli, że zwariowałeś.- Może i tak jest naprawdę, ale chyba sama przyznasz, że w nocy to trochę inaczej wygląda?- Tak - przyznała natychmiast.- Mój Boże, to prawda.Niespodziewanie przyszła mu na myśl Miranda i wypadek: motocykl wpadający w nie kontrolowany poślizg, jej przeraźliwy krzyk, ogarniające go przerażenie i rosnący z ogromną szybkością bok ciężarówki.- Susan.- Słucham?- Uważaj na siebie.Bardzo cię proszę.Odłożywszy słuchawkę wpatrzył się niewidzącym spojrzeniem w ekran telewizora.Czuł się nagi i bezbronny.Nie miał krzyża.Jego wzrok powędrował w stronę okna, za którym widać było tylko ciemność.Zaczął go ogarniać stary strach, dobrze znany z dzieciństwa, więc szybko przeniósł spojrzenie na ekran.Mimo to z każdą chwilą bał się coraz bardziej.11Okręgowa kostnica w Portland to zimny, aseptyczny pokój wyłożony zielonymi płytkami.Podłoga i ściany mają odcień ciemniejszy, sufit zaś odrobinę jaśniejszy.W ścianach znajdują się rzędy masywnych metalowych drzwiczek, przypominających nieco dworcowe schowki na bagaż.Wnętrze oświetlone jest obojętnym, chłodnym blaskiem jarzeniówek; jego wystrój trudno by było uznać za szczególnie gustowny, ale jak do tej pory nikt spośród klientów nie zgłaszał żadnych zastrzeżeń.Była sobota, za kwadrans dziesiąta, kiedy dwaj pracownicy pełniący akurat dyżur wtoczyli wózek z nakrytym prześcieradłem ciałem młodego homoseksualisty, którego zastrzelono w śródmiejskim barze.Był to pierwszy nieboszczyk tej nocy; ofiary wypadków drogowych przywożono zwykle między pierwszą a drugą nad ranem.Buddy Bascomp opowiadał właśnie dowcip o Francuzach, w którym istotną rolę odgrywał dezodorant przeznaczony do stosowania w okolicy narządów płciowych, kiedy przypadkiem zerknął na rząd drzwiczek oznaczony literami M-Z i umilkł w pół słowa; dwie szafki były otwarte na oścież.Wraz ze swoim kolegą, Bobem Greenbergiem, zostawili świeżego nieboszczyka i szybko podeszli do drzwiczek.Na pierwszych wisiała kartka z napisem:TIBBITS, FLOYD MARTINPłeć: MPrzywieziony: 4.10.75Sekcja wyznaczona na: 5.10.75Wystawca aktu zgonu: dr J.M.CodyBuddy pociągnął za uchwyt i wyciągnął nosze przesuwające się bezszelestnie na dobrze naoliwionych rolkach.Były puste.- Hej! - wrzasnął Greenberg.- Tu nic nie ma! Ciekawe, kurwa, kogo się trzymają takie dowcipy!- Cały czas siedziałem przy biurku - powiedział Buddy.- Mogę przysiąc, że nie ruszałem się z miejsca.To musiało się stać na dyżurze Carty'ego.Jakie jest to drugie nazwisko?- McDougall, Randall Fratus.Co znaczy małe „d”?- Dziecko - odparł głucho Buddy.- Jezu, zdaje się, że będziemy mieli niezłe kłopoty.12Coś go obudziło.Leżał bez ruchu w ciemności wypełnionej tykaniem zegarka, patrząc w sufit.Odgłos.Jakiś odgłos.Ale przecież w domu panowała zupełna cisza.Znowu.Drapanie.Mark Petrie odwrócił się na bok i spojrzał w okno.Z drugiej strony, przez warstwę szkła, wpatrywał się w niego Danny Glick.Miał trupio bladą skórę i czerwone, błyszczące oczy.Usta i broda były wymazane jakąś ciemną substancją; kiedy spostrzegł, że Mark go widzi, uśmiechnął się, odsłaniając nieprawdopodobnie długie i ostre zęby.- Wpuść mnie - wyszeptał jakiś głos.Mark nie był pewien, czy dobiegł zza okna, czy rozległ się jedynie w jego umyśle.Dopiero teraz uświadomił sobie, że się boi.Jego ciało wiedziało o tym wcześniej niż mózg.Nigdy w życiu tak się nie bał, nawet wtedy, kiedy wypłynął w morze podczas odpływu i był pewien, że utonie.Jego umysł, wciąż jeszcze pod wieloma względami pozostający umysłem dziecka, w ciągu kilku sekund dokonał trafnej oceny sytuacji: tym razem stawką było coś więcej niż tylko życie.- Wpuść mnie, Mark.Chcę się z tobą bawić.Potworna istota zaglądająca przez okno nie miała na czym stać ani czego się trzymać.Pokój Marka znajdował się na piętrze, a za oknem nie było parapetu.Mimo to wisiała w powietrzu albo też przylgnęła do zewnętrznej ściany niczym jakiś monstrualny robak.- Mark.Wreszcie do ciebie przyszedłem.Proszę.Oczywiście.Wcześniej zawsze trzeba zaprosić je do domu.Wiedział o tym z pism o potworach, z tych samych, co do których matka miała takie wątpliwości, czy przypadkiem nie wpłyną niekorzystnie na umysłowy rozwój jej syna.Wstał z łóżka i omal nie upadł na podłogę.Dopiero wtedy zdał sobie sprawę, że słowo „strach” zupełnie nie oddawało tego, co czuł.Nie było to także przerażenie
[ Pobierz całość w formacie PDF ]