[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Uzależnienie od jedzenia jest najgorsze ze wszystkich.Inny problem to malaria.Osłabiająca przypadłość, wynaleziona specjalnie po to, by odebrać moc duchowi rewolucyjnemu.- Lee uśmiechnął się.- Wyobraź sobie tylko jakiegoś starego niemieckiego lekarza-humanistę.Mówię mu:- No, doktorku, osiągnął pan świetne wyniki w walce z malarią.Liczba zachorowań spadła niemal do zera.A on mi odpowiada:- A, tak.Robimy, co w naszej mocy, prawda? Widzi pan ten wykres? Przedstawia on spadek zachorowań na malarię w ciągu ostatnich dziesięciu lat, od kiedy zastosowaliśmy nasz program leczenia.- Taak, doktorku.Teraz chcę, żeby ta linia wróciła do dawnego poziomu.- Och, nie mówi pan chyba poważnie.-I jeszcze jedno.Niech pan sprawdzi, czy może pan sprowadzić szczególnie przykrą odmianę tęgoryjca dwunastnicy.- Tych górali możemy zawsze unieruchomić, odbierając im koce.Zostaną tam jak zamarznięte jaszczurki.Wewnętrzna ściana w pokoju Lee kończyła się około pół metra od sufitu, tak by powietrze mogło dostawać się do sąsiedniego pokoju, pozbawionego okien.Mieszkaniec tamtego pokoju powiedział coś po hiszpańsku, co miało znaczyć, że Lee powinien się zamknąć.- Och, stul pysk - krzyknął Lee, zrywając się na równe nogi.- Przybiję tu koc i zasłonię tę dziurę! Odetnę cię od twojego pierdolonego powietrza! Oddychasz tylko za moją zgodą.Dostałeś pokój wewnętrzny, bez okien.Nie zapominaj więc o tym i zamknij swoją nędzną gębę!Odpowiedział mu potok chinga* i cabron*- Hombre - spytał Lee - En dónde está su cultura?*- Chodźmy spać - wtrącił Allerton.- Jestem zmęczony.Rozdział 9Płynęli łodzią do Babahoya, bujając się na hamakach, popijając brandy i patrząc, jak dżungla umyka do tyłu.Źródła, mech, piękne czyste strumienie i drzewa dochodzące do sześćdziesięciu metrów wysokości.Lee i Allerton milczeli, podczas gdy łódź pięła się w górę rzeki, wdzierając się w spokój dżungli dźwiękiem przypominającym warkot kosiarki do trawy.Z Babahoya pojechali do Ambato autobusem przez Andy; trzęśli się na zimnie przez czternaście godzin.W chacie na szczycie przełęczy, wysoko ponad linią drzew, zatrzymali się na skromny posiłek złożony z gotowanego grochu.Młodzi tubylcy w filcowych kapeluszach jedli swój groch z ponurą obojętnością.Po klepisku pomykało kilka piszczących świnek morskich.Ich wrzaski przypominały Lee jego własną świnkę, którą miał w dzieciństwie w Fairmont Hotel w St.Louis.Przeprowadzał się wtedy z rodziną do nowego domu przy Price Road.Pamiętał, jak świnka piszczała i pamiętał smród unoszący się z klatki.Minęli pokryty śniegiem szczyt Chimborazo, oblany zimnym blaskiem księżyca i owiany dzikim wiatrem wysokich Andów.Widok rozpościerający się z wysokogórskiej przełęczy przypominał inną, większą niż Ziemia planetę.Lee i Allerton przytulali się do siebie pod kocem, popijając brandy, czując w nozdrzach zapach dymu drzewnego.W ochronie przed deszczem i chłodem obaj mieli na sobie kurtki z demobilu zapinane na suwaki.Allerton wydawał się niematerialny jak zjawa; Lee niemal mógł widzieć przez niego autobus-zjawę.Z Ambato do Puyo jechali drogą prowadzącą nad krawędzią wąwozu o głębokości trzystu metrów.Zjeżdżali w soczystozieloną dolinę, mijając po drodze wodospady, lasy i strumienie.Autobus zatrzymywał się kilkakrotnie; trzeba było usuwać kamienie, które stoczyły się na drogę.W autobusie Lee rozmawiał ze starym traperem o nazwisku Morgan, który mieszkał w dżungli od trzydziestu lat.Lee spytał go o ayahuasca.- Działa jak opium - odparł Morgan.- Wszyscy moi Indianie jej używają.Kiedy wezmą ayahuasca, przez trzy dni nie mogę zmusić ich do żadnej pracy.- Sądzę, że może być na to niezły rynek - powiedział Lee.- Mogę mieć jej tyle, ile tylko zechcecie - oświadczył Morgan.Minęli bungalowy z prefabrykatów w Shell Mara.Przedsiębiorstwo Shell Company straciło dwa lata i dwadzieścia milionów dolarów, nie znalazło ropy i wycofało się.Wjechali do Puyo późną nocą i znaleźli pokój w zrujnowanym hotelu tuż przy sklepie ze wszystkim.Byli zbyt zmęczeni, by rozmawiać, zasnęli natychmiast.Następnego dnia Stary Morgan wyruszył razem z Lee w poszukiwaniu ayahuasca.Allerton ciągle spał.Obijali się o mur wykrętów.Jakiś człowiek powiedział, że następnego dnia przyniesie trochę.Lee wiedział, że nic nie przyniesie.Weszli do małego baru prowadzonego przez Mulatkę.Udawała, że nie wie, co to jest ayahuasca.Lee spytał, czy to jest nielegalne.- Nie - odparł Morgan - ale tutejsi ludzie nie ufają obcym.Siedzieli i pili aguardiente zmieszaną z wrzątkiem, cukrem i cynamonem.Lee poruszył temat preparowanych głów.Morgan powiedział, że mogliby założyć przedsiębiorstwo zmniejszania głów.- Wyobraź sobie, jak schodzą z taśmy produkcyjnej - rozmarzył się.- Nie dostaniesz ich tu za żadne pieniądze.Rząd zabrania, rozumiesz.Te chamy zabijały ludzi, żeby sprzedawać głowy.Morgan był niewyczerpaną kopalnią starych, świńskich dowcipów.Opowiadał o jakimś typie mieszkającym w Puyo, który pochodził z Kanady.- W jaki sposób się tu znalazł? - zaciekawił się Lee.Morgan zachichotał:- A jak myśmy wszyscy się tu znaleźli? Trochę kłopotów w ojczyźnie, co?Lee przytaknął bez słowa.Stary Morgan pojechał popołudniowym autobusem z powrotem do Shell Mara odebrać pieniądze, które mu tam byli winni.Lee rozmawiał z Holendrem o nazwisku Sawyer, który uprawiał ziemię niedaleko Puyo.Sawyer powiedział mu, że w dżungli, o kilka godzin drogi od Puyo, mieszka amerykański botanik.- Próbuje wynaleźć jakieś lekarstwo, zapomniałem nazwę.Twierdzi, że jeśli mu się to uda, zrobi wielki majątek.Teraz nie jest mu lekko.Nie ma tam nic do jedzenia.- Interesuję się roślinami leczniczymi - powiedział Lee.- Może złożę mu wizytę?- Z pewnością ucieszy się.Ale weź ze sobą trochę herbaty, mąki czy czegoś do jedzenia.Oni tam nic nie mają.Później Lee powiedział do Allertona:- Botanik! Co za numer.To człowiek, którego szukamy.Jedziemy jutro.- Nie możemy chyba udawać, że tak po prostu wpadliśmy na niego.Jak masz zamiar wytłumaczyć naszą wizytę? - spytał Allerton.- Coś wymyślę.Najlepiej od razu powiedzieć, że szukamy yage.Wydaje mi się, że obaj możemy na tym zarobić.Z tego, co słyszę, facet jest udupiony.Mamy szczęście, że jest w takim stanie.Gdyby był nadziany i pił szampana z kaloszy w burdelach Puyo, nie byłby chyba zainteresowany sprzedawaniem mi yage za kilkaset sucres.I, Gene, na miłość boską, kiedy dotrzemy do niego, proszę cię, nie powiedz przypadkiem:- “Doktor Cotter, jak sądzę”.Pokój hotelowy w Puyo był zimny i wilgotny.Padał ulewny deszcz, domy po drugiej stronie ulicy były prawie niewidoczne.Lee zbierał z łóżka różne rzeczy i wrzucał je do gumowego worka.Automatyczny pistolet kaliber 32, trochę nabojów owiniętych w natłuszczony jedwab, mała patelnia, herbata i mąka w puszkach oklejonych taśmą, dwa litry puro.- Ten alkohol to najcięższa rzecz, a poza tym butelka ma ostre brzegi.Może ją zostawimy? - zaproponował Allerton.- Będziemy musieli rozwiązać mu język - odparł Lee.Podniósł worek, a Allertonowi wręczył nową, lśniącą maczetę.- Poczekajmy, aż przestanie padać - poprosił Allerton.- Poczekajmy, aż przestanie padać! - Lee padł na łóżko, wybuchając głośnym, udawanym śmiechem.- Ha, ha, ha! Poczekajmy, aż przestanie padać! Mają tu powiedzenie: “Oddam ci długi, kiedy w Puyo przestanie padać” [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • szamanka888.keep.pl