[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Na estradzie ustawionej wśród publiczności zjawiają się muzycy lubpoeci osobnego pokroju, śpiewający i recytujący wyłącznie własne utwory.Kobieta pojawia sięna estradzie rzadko.Pierwszego wieczoru, kiedy znajomy literat zaprowadził mnie do takiej skromnej budy wdzielnicy studenckiej, gdzie jednak można było słyszeć najlepszych piosenkarzy niedawno129wówczas rozbitego, a tak głośnego w swoim czasie w całej Europie Chat-Noiru , siedziałem jakoczarowany.Ta piosenka, to sentymentalna i tkliwa, to iskrząca się dowcipem, o rozkosznieironicznym akompaniamencie, to znów gryząca i krwawa znowuż na inny sposób objawiła mi wswoich rytmicznych skrótach wieki całe kultury i myśli, stała się dla mnie nowym łącznikiemmiędzy literaturą a życiem, odsłoniła mi nowe formy wyrażania się.To było dokończenieedukacji zaczętej przy kramikach nad Sekwaną.Ale rezultat tego wszystkiego był ten, żewałęsałem się po mieście mamrocząc fałszywie piosenki, martwiąc się, że zaniedbuję mój fach, ikłopocąc się, co ze mnie będzie.Na razie wróciłem do kraju i do mego szpitala.Na zapytanie moich profesorów o stanfrancuskiej medycyny wyłgiwałem się dyplomatycznie, jak umiałem.Coraz bardziej czułem sięobco, coraz mniej byłem lekarzem, a wciąż n i e b y ł e m l i t e r a t e m.Aby uciec od szpitala,który mnie przygnębiał, rzuciłem się do mikroskopu.Drukowałem w fachowych pismachrozprawy O aglutynacji streptokoków, O pojawianiu się myelocytów we krwi osesków i wieleinnych pod podobnie futurystycznymi tytułami.Za te zasługi mianowano mnie pierwszymasystentem kliniki chorób dzieci.(Od tego czasu nerwowo nie znoszę dzieci.) Wreszcie dziękitym wytrwałym pracom otrzymałem st ypendi um par yski e: po raz drugi znalazłem się wParyżu i znów to już moje fatum dla studiów lekarskich!Tym razem nie siliłem się nawet zachodzić do klinik, ale równocześnie czułem, iż jakostypendyście wypada mi przywiezć do kraju jakieś zdobycze naukowe.Wybrałem sobie tedydział poniekąd intelektualny, dosyć zresztą zajmujący, zapoznałem się z żywym ówczesnymruchem we Francji pod hasłem ochrony niemowląt.Obznajmiwszy się szybko z tymprzedmiotem, żyłem sobie poza tym po swojemu.Wróciwszy do Krakowa wygłosiłem wTowarzystwie Lekarskim odczyt o instytucji Kropla Mleka.Jakież było moje zdziwienie, omalprzerażenie, kiedy w kilka dni potem, znakomity profesor ginekologii w Krakowie oznajmił mi: Panie kolego (tak, mówił do mnie: Panie kolego , to mnie strasznie głaskało po sercu.), jestktoś, kto chciałby urzeczywistnić pańską myśl i założyć taką instytucję pod pańskimkierownictwem.Była to pewna hrabina, zacna osoba, która chciała mieć ze swoim hrabią dziecko, a nie miała;jako osoba nabożna uczyniła w tym celu ślub, że założy coś dobroczynnego.Ta Kropla Mlekanadała się jej jak ulał.Złapany niby w pułapkę, rad nierad zorganizowałem tę pożytecznąinstytucję, pierwszą, zdaje mi się, w kraju, i prowadziłem ją przez trzy lata, daję słowo honoru,sumiennie.Instytucja dostała na wystawie higienicznej we Lwowie złoty medal, hrabina powiłaszczęśliwie syna (dwanaście funtów żywej wagi!) i przestała się nią interesować, ja zaśkorzystając z tego oddałem skwapliwie całe to mleko w inne ręce.W ten sposób, bardzoprzypadkowo, jak wszystko w moim życiu, zostałem filantropem.Byłem tedy filantropem, ale wciąż nie byłem literatem, i nie śniło mi się, że nim kiedy będę.Byłem w tej epoce bardzo nieszczęśliwy.Ale czas było zająć jakieś poważniejsze stanowisko wspołeczeństwie, zostałem tedy lekarzem kolejowym: skusiło mnie to, że będę jezdził nalokomotywie.Wśród tego wszystkiego, jak wspomniałem, zawsze żyłem w artystycznym świeciekrakowskim: to było moje najbliższe towarzystwo i moja, że tak powiem, prywatna przyjemność.Lata owe był to bardzo bujny okres krakowskiego, a jeden z najbujniejszych polskiego życiaartystycznego.Odrodzona Akademia Sztuk Pięknych, teatr przodujący wówczas całej Polsce,młode czasopismo literackie %7łycie , Przybyszewski, Wyspiański to był prawdziwy polskirenesans.Z bogatego tego życia w młodej generacji nagromadziło się sporo humoru bodajgalgen-humoru który zawsze żyje w każdym pokoleniu artystów, ale który, w opłakanychwarunkach naszego życia narodowego; w świętoszkowatej po trochu atmosferze Krakowa, nigdy130publicznie nie przychodził do głosu.Młodzi artyści schodzili się w cukierni Michalika kołobramy Floriańskiej.Był tam stały stolik malarski, gdzie kreślili swoje karykatury Sichulski,Frycz, Wojtkiewicz i inni sławni pózniej lub głośni artyści.Przy tym stoliku skupiali się i literaci,i ich znajomkowie.Do tej knajpy spadł pewnego dnia wprost z Paryża Kisielewski, młody autor głośnych sztukKarykatury i W sieci.Już wówczas nurtował go początek choroby umysłowej, która miała gozmieść niebawem.Ale może to właśnie dało mu rozmach i sprawiło, iż rzucił myśl, którawydawała się szaleństwem: stworzenie kabaretu artystów w małym, cichym i świątobliwymKrakowie.Tak powstał ów Zielony Balonik , którego nazwę może ten i ów pamięta, chociaż to dawnotemu, a który był ojcem i dziadkiem wszystkich tych stałych i wędrownych kabaretów ,mnożących się pózniej bez liku po całej Polsce.Patrzałem z żywą sympatią na ten fajerwerkhumoru, budzący we mnie echa wspomnień paryskich, ale tylko jako prosty widz: n i e b y ł e ml i t e r a t e m! Wreszcie, porwany prądem wesołości i ośmielony amatorską, bezceremonialnąatmosferą, skreśliłem jakiś drobiazg, jeden, drugi, wierszyk, piosenkę, i sam nie wiedząc kiedy,stałem się jednym z filarów tego Zielonego Balonika.Wszyscy się dziwili, ja dziwiłem sięnajbardziej, gdyż w życiu prywatnym raczej zdradzałem skłonność do melancholii.%7łe jednak nieśniło mi się o wydawaniu drukiem tych żartów pisanych dla zabawy jednej nocy, wciąż jeszczeni e był em l i t er at em!Ten Zielony Balonik , o którym może kiedy opowiem obszerniej, był dość odmienny odswoich paryskich pierwowzorów.Wynikało to z samych warunków małego miasta, w którympowstał.Nie był żadnym przedsiębiorstwem: wszystko tam było gratis, z wyjątkiem oczywiścienapojów.Nie istniał rozdział pomiędzy sceną a publicznością: i owszem był między nimi bardzościsły łącznik w postaci wspólnie wypróżnianych butelek.Po prostu w soboty po premierzegromada wszelkich artystów i ich przyjaciół zbierała się w małej salce cukierni Michalika.Kto comiał do powiedzenia lub pokazania, wchodził na estradę.Trwało to zwykle do rana.Razmówiony utwór już więcej nie wracał, na następną sobotę były wszystkie nowe.Tematówdostarczała głównie kroniczka życia artystycznego, była to mówiona i śpiewana satyra, czasemzarywała o politykę, o ile to, co się tam wtedy w tej Galicji robiło, można nazwać polityką.Zrazuwieczory te odbywały się co tydzień, pózniej znacznie rzadziej, ledwie parę razy na rok.Mimo to Zielony Balonik przetrwał lat sześć czy siedem, a zakończeniem jego bytu była owa Szopkakrakowska, która również wydała liczną progeniturę po całej Polsce.Po jakimś czasie, przeglądając swoje szpargały, zobaczyłem, że tego jest dosyć dużo:namówiono mnie, czybym tego nie wydał
[ Pobierz całość w formacie PDF ]