[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Gustaw to wirtuoz; mistrz w prowadzeniu gry miłosnej,pokonywaniu przeszkód, w sączeniu owego magnetyzmu, pod którego wpływem Aniela takbezwolnie drży w jego dłoniach.Ona to cudowne skrzypce czekające swego grajka.Prze-żyją trochę ładnych chwil, pewnie na wsi.Pózniej zamieszkają w mieście, pewnie we Lwo-wie.Będą wieść dystyngowane, próżniacze życie wielkiego świata; on nie oprze się pokusiepróbowania swego magnetyzmu na lwowskich pięknościach; zapał stanie się rutyną, inwencjapedanterią; zostanie mu zamiłowanie do obdzielania innych radami, doświadczeniem.Onaprzepłacze kilka lat; potem w słabym momencie zjawi się jakiś frant, który znów ujmie ją zarękę i ożywi magnetycznym prądem; stanie się łzawą i nękaną wyrzutami, trochę nudną i nie-zręczną kochanką, chowającą pliki listów miłosnych za domowym ołtarzykiem.Albo się gru-bo mylę, albo to jest epilog Zlubów panieńskich; wart byłby napisania, gdyby.go Fredro nienapisał sam.To Mąż i żona.Wacław to o lat dziesięć postarzały Gustaw; Elwira to Anielajako kobieta trzydziestoletnia.Szczęście, że pani Dobrójska tego nie doczekała; umarła,biedactwo, przedwcześnie na skręcenie kiszek, bawiąc u krewnych na Litwie i objadłszy sięnadmiernie kołdunów.Wiem to wszystko, jak gdybym w książce czytał, i.nie przeszkadza mi to delektować siętą komedią, najmilszą chyba, jaka istnieje.Sam dialog wystarczyłby, aby z niej uczynić fe-nomen.Ten dialog wierszem, którego wiersz ani na chwilę nie obciąża, ale dodaje mu skrzy-deł, punktuje bogactwem rytmów, przepaja dowcipem, werwą; ta niewinna intryga plecionatak lekko i misternie, snująca się poprzez kilkadziesiąt scen, z których jedna rozkoszniejszajest od drugiej; ten zmysłowy fluid, jaki emanuje z dziewiczej postaci Anieli wszystko toczyni Zluby panieńskie nieporównanym kąskiem dla smakoszów.Niech nam tylko nie wma-wiają zbyt gorliwie nasi sarmaccy estetycy i moraliści, że Gucio jest wzorem Polaka i oby-watela, a Aniela kandydatką na polską matronę; niech uczą obcować z Fredrą jak z przedziw-nym artystą, niech teatr ogrzewa go stale swą miłością i swym życiem, a ręczę, że publicz-ność nasza coraz bardziej będzie wrastać w serdeczny kult Fredry.108Taki już lot duchów lotności i swobody, że stają się z czasem żerem pedantów; niechżechoć teatr, to cygańskie dziecię , zostanie wolny od tej szarańczy.Szczęściem, w teatrzewszystkie te nazbyt głębokie dociekania spływają zwykle po aktorze bez śladu; kiedy rasowyGucio wpadnie przez okno na scenę, gra, jak mu serce dyktuje, zapominając doszczętnie oprzypuszczalnym stosunku Gucia do nocy listopadowej i tym podobnych doniosłych zagad-nieniach.Takim Gustawem jest Jerzy Leszczyński; daje owo skojarzenie pustoty i uczucia,wykwintu i tężyzny, refleksji i ognia, jakie jest w tej roli.I budzi po trosze przedsmak tychwątpliwości o los panny Anieli, jakim dałem wyraz na wstępie.To Gucio z jednej sztuki,machnięty z nieporównaną werwą oraz ową maestrią w podaniu każdej frazy, która wywołujeraz po raz oklaski i niemal kazałaby się domagać bisów.Wyznaję, że nie miałbym nic prze-ciw temu zwyczajowi, i dzień, w którym przedstawienie komedii Fredry przeciągnęłoby się odwie godziny z powodu bisów, byłby pięknym dniem dla teatru.Czyż trzeba dodawać, że Frenkiel nosi na sobie surdut i rolę Radosta, jakby się w nichurodził?Trzecia w tercecie była p.Pichor-Zliwicka, najlepsza chyba p.Dobrójska, jaką pamiętam.Przede wszystkim była matką Anieli, gdy zwykle na scenie utarło się pokazywać jej babkę;miała dobroć, takt, spokój i coś niesłychanie zharmonizowanego z ramą tego wiejskiego dwo-ru.Mówiła ślicznie.Niebezpieczną partię Albina szczęśliwie rozegrał p.Brydziński.A panienki? Dociągnęły się do całości, co przy tym koncercie mistrzów jest już sukcesem.P.Gromnicka była rezolutną Klarą, p.Majdrowiczówna dała Anieli półsenną i niemą zmy-słowość, której sekrety znają tylko panieńskie łóżeczka dawnych polskich dworów.%7łeby tyl-ko ten bęcwał Gucio umiał ją kochać choć z początku! Szkoda by było, aby ktoś sfuszerowalna takim instrumencie.Teatr Narodowy zaczął sezon z dobrej nogi.Słowa uznania młodej dyrekcji za wybór sztu-ki, a Leszczyńskiemu za reżyserię.A teraz prosimy o Męża i żonę w tej samej obsadzie, dlanaocznego potwierdzenia słuszności mojej naukowej tezy.[Może znów mi się jaka katedrawykroi?]109PAN JOWIALSKITeatr Narodowy w Warszawie, 1928Przedstawienie w Teatrze Narodowym powinno zabić niektórym komentatorom Fredry nielada ćwieka.Wedle ostatniego kursu nauki komedia ta jest to okrutna, krwią i żółcią pisanasatyra; dom Jowialskich ponurym bagnem bezmyślności, sobkostwa i głupoty, bez jednegojaśniejszego promyka.I oto na scenie widzimy tryskający wesołością obrazek w słońcu ,kolekcję sympatycznych oryginałów.Czy to znaczy, że komedia była grana aż tak fałszy-wie? I czy można ją grać inaczej, na wspak? Czy podobna, aby Fredro tak zle obliczył per-spektywę sceny, że nic z tego, co chciał powiedzieć o swojej sztuce, nie wychodzi? Oto pyta-nia, które musiały oblegać każdego, kto jest obznajmiony z nowoczesną fredrologią
[ Pobierz całość w formacie PDF ]