[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Wicehrabia skrzywił się boleśnie, instynktownie przyciągając kusobie łokcie, ale było już za pózno na obronę.Kit wiedział, że uderzenia musiały zaboleć, ale był pewien, że nie uszkodził Brevardazbyt poważnie.Z uśmiechem cofnął się o parę kroków.- Musisz trzymać gardę z prawej, kolego.Byłeś całkiem odsłonięty.Brevard spojrzał na niego badawczo spod przymrużonych powiek.- Zapamiętam.- Przerwał na chwilę.- Winter, wiesz, że niechcę ci zrobić krzywdy.- Jak to miło z twojej strony.- Kit wyszczerzył zęby w uśmiechu.-W takim razie łatwiej mi będzie wygrać ten mecz.Umilkli i znowu zaczęli krążyć wokół siebie, wymieniającciosy.Brevard trafił go kilka razy, ale uderzenia były lekkie, jakukłucie pszczoły.W końcu wicehrabia złapał rytm i ugodził Kitamocno w żołądek.Zabolało, aż stracił na moment dech.Odsunąłsię nieco, żeby dojść do siebie, zasłaniając się rękami przed kolejnym ciosem.170Przyszedł czas na przerwę i obaj mężczyzni odeszli na bok, żebynieco odpocząć i napić się czegoś.Kit otarł twarz ręcznikiem i zwilżyłwyschnięte gardło kilkoma łykami lemoniady.Kiedy odzyskał oddechi siły, stanął znowu pośrodku ringu, gotów na kolejną rundę.Nie czekał na Brevarda dłużej niż parę sekund i znowu zwarlisię w bójce.Kit zasypał przeciwnika gradem szybkich, krótkich ciosów.Ten próbował się bronić i kontrować pchnięcia, ale to Kit znowu był górą; jego pięść wylądowała na policzku i nosie tamtego.Z nosa wicehrabiego pociekła strużka krwi, wytarł ją więc o rękaw koszuli.- Przepraszam.Byłem zbyt brutalny - powiedział Kit tonem,który zupełnie nie wskazywał na skruchę.- Całe to starcie wydaje mi się brutalne.Czy coś się stało?- Brevard zapytał cicho, nie chcąc, żeby inni słyszeli rozmowę.- Można by pomyśleć, że jesteś dziś żądny krwi.Kit wzruszył ramionami.- Nie wiem, o co ci chodzi, Brevard, naprawdę.Walczmy dalej.Wicehrabia pokręcił głową.- Nie, dopóki mi nie powiesz, dlaczego tak naprawdę się bijemy.To nie jest zwykły mecz treningowy.- Kto ci powiedział, że ja tylko trenuję?Kit rzucił się na niego znowu, a wicehrabia uniósł rękawicedosłownie na ułamek sekundy, zanim prawy sierpowy młodzieńca trafił go pod żebra.Kit napierał na niego, wyprowadzając ciosyw zmiennym rytmie: trzy, potem dwa i znowu trzy, w nieoczekiwanych kombinacjach i ze zmienną prędkością, żeby wytrącićprzeciwnika z równowagi i zmusić do przyjęcia strategii czystoobronnej.Jego płuca z wysiłkiem wciągały powietrze, a skóra cała zalanabyła potem, gdy ogłoszono druga przerwę.Brevard, sądząc z wyglądu, nie miał się o wiele lepiej; twarz miał czerwoną z wysiłkui ledwo chwytał oddech.Kit poczuł drżenie mięśni łydek i ramion,ogarniało go zmęczenie, ale nie było to nic poważnego.Emocjewciąż go ponosiły.171Gdy skończył się czas na odpoczynek, on i Brevard raz jeszczestarli się na środku ringu, a wokoło rozległy się okrzyki widzów,którzy najwidoczniej obstawiali zwycięzcę pojedynku.Kit wyprowadził serię ciosów, Brevard odpowiedział tym samym, ale żaden z nich nie wyrządził drugiemu większej szkody.Gdy Kit znowu natarł na wicehrabiego, ten przyciągnął go do siebie i zwarli się w miażdżącym uścisku.- Gadaj.- Brevard powiedział mu do ucha, kiedy się siłowali.- Czemu zawdzięczam twoją wściekłość?- Damie - warknął Kit.- Jakiej damie?Z gniewnym prychnięciem Kit wyszarpnął się z ciasnego chwytu Brevarda i uderzył kilka razy na odlew.- Uff.- Wicehrabia zgiął się wpół i osłonił poobijany brzuchrękami.Nie chcąc, by ktoś ich podsłuchał, Kit podszedł bliżej.- Tej damie, którą wczoraj zwabiłeś do ogrodu.- Och.- Błękitne oczy Brevarda otworzyły się szeroko.Kitznowu przyłożył mu w żołądek.Wicehrabia zatoczył się w tył,ale odzyskał równowagę.Otrząsnąwszy się, zrobił krok naprzód.- Wiem, że to twoja przyjaciółka, siostra niemal, ale naprawdę niemasz powodu do zmartwień.Kit wznowił atak.- Moje zamiary względem niej są jak najbardziej szlachetne.- Brevard parował ciosy Kita, ale sam nie atakował.- Nie wyglądały mi na szlachetne.- Kit trafił go po raz kolejny.- Niemniej są.Jeszcze za wcześnie o tym mówić, ale poważniezastanawiam się, czy się nie oświadczyć.- Co takiego? - Kit otworzył usta, a ramiona opadły mu bezwładnie wzdłuż ciała.Jakąś mglistą cząstką świadomości dostrzegł cios, któryBrevard właśnie wymierzył, ale nie był w stanie podnieść rękawic.Stał zupełnie odsłonięty, gdy pięść przeciwnika trafiła goprosto w twarz.172W głowie mu się zakręciło, w policzku eksplodował gwałtownyból, a przed oczyma zamigotał rój iskierek.Mrugnął, zatoczył sięi poczuł, że leci.Długo, długo.Deski ringu zadudniły pod nim,kiedy wylądował na podłodze.Jęknął, bo całe ciało miał obolałe.- Winter, wszystko w porządku?Zerknął w górę spod zmrużonych powiek.Zatroskana twarzBrevarda wirowała ponad nim.Cholernie dziwna sprawa, pomyślał.Dlaczego Brevard się kręci?W polu widzenia pojawiła się ręka innego mężczyzny i poczułklepnięcie w nieuszkodzony policzek.- Ejże, co do licha ciężkiego! - poskarżył się, próbując się odsunąć od dręczyciela.Mimo zamroczenia, zdał sobie sprawę, że toJackson.Jackson podniósł głowę i zerknął w stronę zgromadzonych gapiów.- Przytomny.W tłumie rozeszła się fala okrzyków i pomruki zawodu.- Postawiłem na niego dwa funty.- A niech mnie, to pierwszy raz, jak Winter leży na deskach.Brevard, który zdążył już zdjąć rękawice, wyciągnął rękę, pomagając Kitowi się podnieść.Dopiero wtedy młodzieniec przypomniał sobie, co wicehrabia wyznał mu, zanim go znokautował.Brevard chce się ożenić z Elizą?Kit pobladł i zrobiło mu się niedobrze.To pewnie przez tencios w głowę, uznał, otrząsając się z nieprzyjemnego wrażenia.Zachwiał się i załzawionymi oczyma spojrzał na przyjaciela.- No, Brevard - mruknął.- Wygląda na to, że jednak wygrałeśtę rundę.17314Tego popołudnia Eliza wyjątkowo nie miała gości.Wybierała siędziś na wieczorek muzyczny do Fitzmarionów, gdzie zgromadzenigoście będą mieli okazję posłuchać fenomenalnego sopranu znanejśpiewaczki operowej.Aż do wieczora mogła zatem rozporządzaćswoim czasem.Zajęła się książką.Przedpołudnie spędziła z Violet i dziećmi, a teraz szła do swojej sypialni, gdzie na stoliku obok łóżka zostawiła czytaną ostatniopowieść.Już miała wejść do pokoju, gdy dobiegł ją odgłos kroków,tłumiony przez dywan.To Kit szedł korytarzem.- Dzień dobry - powiedziała.Zwolnił kroku i uniósł rękę w pozdrowieniu.- Elizo.Skrzywił się, a przynajmniej tak jej się zdawało, bo dziwnietrzymał głowę, zupełnie jakby nie chciał, żeby coś zobaczyła.Kiedyzrównał się z nią w korytarzu, udało jej się lepiej mu przyjrzeć.- Kit! - wykrzyknęła, przerażona.- Dobry Boże, co ci się stało?Z wyrazną niechęcią się zatrzymał i westchnął głośno.Skrzywiłsię znowu, wyprostował plecy i spojrzał jej w oczy.- Nic takiego - wymamrotał.Złapała go za podbródek i przychyliła jego głowę, żeby mócobejrzeć twarz.Sina plama, fioletowa, niczym placek z jagodami,pokrywała cały policzek z prawej strony.Obramowana była zakrzepłą krwią, cieknącą z niewielkiej rany.- Właśnie widzę, że nic takiego"! - zawołała Eliza, zaniepokojona.- Na litość boską, co ci się przytrafiło?- To tylko sport, nic poważnego.Nie zasłoniłem się w poręprzed ciosem
[ Pobierz całość w formacie PDF ]