[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.- To buntownik.- Jest gościem podobnie jak Miczi-malsa - usiłował wyjaśnić czerwonoskóry.- Gdy opuści wieś Kriksów, blade twarze mogą go ująć.Teraz chroni go święte prawo gościnności.- Bredzisz! - Hammond zaczął się denerwować.- Orle Pióro mówi prawdę.- Jesteś naczelnikiem tego osiedla?- Zastępcą.- Gdzie wódz?- Tam! - Indianin wskazał lasy na wzgórzach.- Jeśli nie oddacie Murzynów, zniszczymy całą wieś.- Nasi ludzie nie uczynili nic złego.- Jesteście wrogami Unii.- Nikt nie usiłuje atakować Miczi-malsa - odrzekł Orle Pióro.- Odejdźcie w pokoju.Hammond syknął:- Pożałujecie, czerwone psy!Amerykanie cofali się z bronią gotową do strzału.Kiedy znaleźli się na skraju wioski, zabrzmiała wojskowa trąbka.Dragoni wynurzyli się z lasu, wolno zjeżdżając ku indiańskim wigwamom.Czerwonoskórzy zorientowali się, że zostali otoczeni.Bob Catala wyjrzawszy z chaty też zrozumiał, na co się zanosi.Zgromadził kilku swoich towarzyszy i przemknąwszy między wigwamami zaatakował żołnierzy.Chciał przebić się do puszczy.Pułkownik Coffee zauważył manewr Murzynów i zagrodził im drogę.Na granicy wioski zahuczały sztucery.Zgrzytnęły szable.Tu i tam dogorywali czarni powstańcy.Catalę oszczędzano.Otoczony zwartym kręgiem wojska bronił się kolbą strzelby.Ugodził śmiertelnie dwóch napastników i nagle otrzymawszy cios w tył głowy, runął na stratowaną trawę.Powleczono nieprzytomnego w głąb lasu, gdzie skrępowany powrozami legł pod silną strażą.Kriksowie nie podjęli walki, rozumiejąc jej beznadziejność.W wiosce było zaledwie około sześćdziesięciu wojowników.Nie mogli stawić oporu uzbrojonym po zęby Amerykanom.Orle Pióro lękał się o życie kobiet i dzieci.Podniósł do góry otwartą dłoń, dając w ten sposób znak pokojowych intencji.Biali wkroczyli już na dobre do wioski.Porucznik Moore wstrzymał zaniepokojonego wierzchowca w pobliżu jakiegoś wigwamu, przed którym siedziała samotna kobieta.W napiętej atmosferze wyczekiwano, kto pierwszy zacznie.Nagle malutki, może czteroletni, chłopiec wyskoczył spośród chat i pobiegł w stronę Moore’a.Bose stopy bezszelestnie śmigały po wilgotnej od porannej rosy ziemi.Wymijał właśnie porucznika wołając: „mamo!”, gdy Moore podniósł szablę i ciął malca.Chłopiec zatoczył się, zdołał dobiec do Indianki i krwawiąc padł u jej nóg.Kobieta zawyła z rozpaczy.Błyskawicznie chwyciła wiszący na ścianie chaty łuk.Zabrzęczała cięciwa.Długi pocisk ugodził w lewą pierś porucznika.Moore pochylił się ku tyłowi, wypuścił broń i runął z siodła.Niemal równocześnie zadudnił huk strzelb.Indianka przeszyta kulami zastygła obok konającego dziecka.Amerykanie ze wściekłym impetem zaatakowali czerwonoskórych.Rozpętał się nierówny bój.Ktoś podłożył ogień pod wigwamy.Zapłonęły jak pochodnie.Wrócili do obozowiska uszczęśliwieni łatwo odniesionym zwycięstwem.Oprócz Boba Catali przywlekli kilku schwytanych Murzynów i Indian, znoszących z godnością drwiny i obelgi.Winfield Scott i Pat Hammond z połową dragonów, prowadzeni przez Houstona, pośpieszyli wzmocnić siły generała, który być może gdzieś nad Tallapoosa River toczył w tej chwili bitwę z dużym zgrupowaniem Kriksów.Jak bowiem zeznał jeden z jeńców, w wiosce Menewy przebywało ponad dwa tysiące nieźle uzbrojonych wojowników.Coffeemu i Taylorowi wypadło z częścią żołnierzy czuwać nad jeńcami i cierpliwie czekać na powrót Jacksona.Dlatego rozglądali się za dogodnym miejscem na obóz.Z dziesięciu wysepek rozrzuconych po szerokim korycie Coosa wybrali jedną.Odcięci wodą od lądu czuli się bezpiecznie.Dla zabicia czasu postanowiono zbudować fort.Strzelistych pni tu nie brakło.Oczyszczone z gałęzi i kory stanowiły doskonały budulec.Głęboko wkopane w grunt i zespolone z sobą drewnianymi klinami tworzyły grube ściany, zdolne oprzeć się indiańskim strzałom i kulom sztucerów.Wznosili obszerny blokhauz dla żołnierzy, stajnię, budynek gospodarczy i palisadę.Praca szła szybko.Chcieli Jacksonowi zrobić niespodziankę i uczcić w ten sposób wojenne sukcesy.Gdy zapadał zmierzch, dowcipkując jedli kolację i.długo w noc snuli opowiadania.Któregoś wieczoru Taylor zagadnął siedzącego na uboczu żołnierza:- Co z wami, Rod? Chorzy jesteście? Nietęgo wyglądacie.- Nie, sir - zagadnięty podniósł się służbiście.- Siadajcie - kapitan wygodnie wyciągnął się na leśnej ściółce.- Coś was dręczy, widzę to od paru dni.- Ee.- Rod machnął ręką.- Ulżyjcie sobie.Własnymi kłopotami dobrze podzielić się z przyjacielem.- To prawda.- Więc?- Nic szczególnego, kapitanie - żołnierz przeniósł spojrzenie na zamazane mrokiem krzewy.- Nie mogę zapomnieć chłopca ciętego szablą przez Moore’a.- Tym się przejmujecie? - Taylor był zaskoczony.- Yes.- To czerwonoskóry.- Dziecko przecież.- Porucznika wam nie żal? Zmarł od tej przeklętej strzały.Rod milczał.- Aby Unia mogła się rozwijać i potężnieć, Indianie muszą zginąć - tłumaczył Zachary Taylor.- Na to nie ma rady.- Takie jest wasze,zdanie, sir? - Rod pokiwał z powątpiewaniem głową.- Murzyni zostaną powieszeni jak tamci z twierdzy.Czy oni swoją śmiercią też sprawią, że Unia będzie silniejsza?- Ależ to buntownicy! - żachnął się kapitan.- Co wam przychodzi do głowy?! Strzeżcie się, to niebezpieczne.- Czy dlatego, że szczęście jednych musi być okupione cierpieniem dnjgich? - pytanie zabrzmiało jak wyrzut sumienia.- Hmm.- mruknął kapitan, zastanawiając się nad treścią usłyszanego zdania.Znakomity znawca puszczy Sam Houston bez trudu prowadził dragonów Winfielda Scotta.Trop pozostawiony przez wojsko Jacksona był wyraźny.Generał leśnymi bezdrożami posuwał się wolno, transportując dwa działa i furgony z amunicją.Stratowany pas runa leśnego dokładnie wskazywał kierunek marszu.Scott i Hammond liczyli, że zdążą dotrzeć do celu w odpowiednim czasie.Nie napotykając na żadne przeszkody, jechali codziennie aż do zapadnięcia zupełnych ciemności.Wczesnym świtaniem po zwinięciu biwaku śpieszyli dalej.W upalne południe, wjechawszy na lesiste wzgórze łagodnym zboczem schodzące ku dolinie Tallapoosa, niespodziewanie usłyszeli daleki grzmot armat.Generał, Jackson toczył bitwę.Scott zwiększył czujność.Rozesłał na wszystkie strony zwiadowców.Ostrożnie schodzili ku rzece.NAD TALLAPOOSA RIVERKriksowie i Murzyni uchodząc spod fortu Negro szczęśliwie dotarli do osiedla nad Tallapoosa River.Już w drodze od przypadkowo spotkanych czerwonoskórych dowiedzieli się o zawarciu przez Unię pokoju z większością indiańskich plemion.Menewa był rozgoryczony.Brak międzyplemiennej jedności niweczył dalekosiężne plany światłych naczelników.Czarny Jastrząb i Took-suh ze swoimi wojownikami odeszli napółnoc - do kraju ojców, Szoktawowie, Czikasawowie i część Czirokezów zakopali topory wojny.Wśród Kriksów też następował powolny rozłam.Federacja Pięciu Cywilizowanych Plemion Południa zaczęła się rozpadać.Jeszcze potężni Seminolowie pod dowództwem Weatherforda, Kriksowie Króla Królów i niektóre szczepy Czirokezów, podporządkowane Sekwoi, nie zrezygnowały z walki.Menewa łudził się nadzieją, że sytuacja odwróci się na korzyść czerwonoskórych, gdy Hiszpanie, otrząsnąwszy się z letargu, wystąpią zbrojnie w obronie Florydy.Ryszardowi i Czarnej Strzale pesymistycznie rysowała się przyszłość.Mimo to postanowili wytrwać do końca.W trzecim tygodniu biwakowania z Tukhabatchee przyjechali zdrożeni Senekowie z paru setkami Kriksów
[ Pobierz całość w formacie PDF ]