[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.— Zorba! — zawołałem.— Zorba!Wtedy uświadomiłem sobie, że tylko zdaje mi się, iż wołam.Głos nie wydobył się ze zdławionego strachem gardła.Ogarnął mnie wstyd.Cofnąłem się jeden krok i wyciągnąłem ręce.Zorba skończył właśnie umacnianie stropu i ślizgając się po błocie pobiegł do wyjścia.Wpadł w mroku prosto w moje ramiona.Objęliśmy się odruchowo.— Uciekajmy! — wrzasnął zdławionym głosem.— Uciekajmy!Wybiegliśmy na światło dnia.Pobladli robotnicy, zebrani u wejścia, nasłuchiwali w milczeniu.Rozległ się trzeci, najmocniejszy trzask, taki, jaki wydaje drzewo rozdarte od pioruna.Potem górą wstrząsnął huk, brzmiący jak łoskot gromów, i pokład zawalił się.Robotnicy przeżegnali się, szepcąc:— Łaska boska!— Zostawiliście w środku kilofy? — krzyknął Zorba ze złością.Nie odpowiedzieli.— Dlaczego nie zabraliście ich? — zawołał znowu, rozwścieczony.— Narobiliście w portki, zuchy! Co? Szkoda narzędzi!— To nie jest odpowiednia chwila, aby się troszczyć o kilofy, Zorba! — wtrąciłem.— Cieszmy się, że ludzie ocaleli! Dzięki tobie wszyscy żyjemy!— Zgłodniałem! — rzekł Zorba.— Jestem zupełnie wyczerpany.Chwycił leżącą na kamieniu torbę ze śniadaniem, otworzył ją, wydobył chleb, oliwki, cebulę, gotowane ziemniaki i niewielką manierkę z winem.— Chodźcie jeść, chłopcy — powiedział z pełnymi ustami.Połykał łakomie jadło, jakby w ten sposób chciał szybko odzyskać utracone siły.Milczał przy tym, pochylony nad posiłkiem.Potem chwycił manierkę, odrzucił w tył głowę, przyłożył ją do ust i pił tak łapczywie, że wino aż bulgotało w jego wyschłej gardzieli.Robotnicy za jego przykładem rozsupłali swoje zawiniątka i zaczęli się posilać.Siedzieli wszyscy po turecku dookoła Zorby i jedząc patrzyli na niego.Chętnie by padli mu w podzięce do nóg, całowali ręce, ale znali jego dziwactwa i szorstkość, więc nikt się nie odważył.W końcu najstarszy wiekiem Michelis z gęstymi szpakowatymi wąsami zdobył się na śmiałość:— Gdyby cię tam nie było, majstrze Aleksy, nasze dzieci zostałyby sierotami.— Zamknij gębę! — zawołał Zorba z pełnymi ustami i nikt nie ważył się rzec nic więcej.10.“Kto stworzył ten labirynt niepewności, tę świątynię dufności, naczynie grzechu, pole usiane tysiącem zasadzek, przedsionek piekła, kosz po brzegi napełniony chytrością, truciznę słodką jak miód, łańcuch, który wiąże śmiertelnych z doczesnością — kobietę?"Siedziałem na ziemi obok rozpalonego piecyka i spisywałem powoli, w skupieniu poemat o Buddzie.Próbowałem nim niby zaklęciem wypędzić z myśli urok owego zmoczonego deszczem ciała o rozkołysanych biodrach, które każdej nocy przewijało się przed mymi oczami, to pojawiając się, to niknąc.Zaraz po katastrofie w kopalni, gdzie byliśmy o włos od śmierci, obraz wdowy zaczął burzyć mi krew.Wabił z pierwotną siłą, błagalnie, rozkazująco.“Chodź, chodź! — wołała do mnie.— Życie przemija jak błyskawica.Chodź szybko, chodź, chodź, zanim będzie za późno!"Wiedziałem, że to widmo, szatański duch wcielony w kobietę o bogatych kształtach, pełnych biodrach.Walczyłem.Zacząłem znów pisać “Buddę", broniąc się jak barbarzyńcy, którzy na ścianach swych grot ryli ostrym kamieniem albo malowali czerwonymi farbami podobizny krążących wokół nich, wygłodniałych drapieżników.Rzeźbiąc lub malując ich wizerunek, chcieli je przykuć do skały, unieruchomić, by nie rzuciły się na nich.W dniu, kiedy omal nie zostałem zmiażdżony przez skały, wdowa wtargnęła do mojej samotni gorącym wiewem, wabiąc mnie kołysaniem bioder.Za dnia, kiedy byłem silny i miałem trzeźwy umysł, mogłem odpędzić jej obraz.Opisywałem, jak kusiciel nawiedził Buddę, jak przeobraziwszy się w kobietę oparł jędrne, wysokie piersi o kolana ascety, jak Budda, spostrzegłszy niebezpieczeństwo, zebrał wszystkie swe siły i zmusił szatana do ucieczki.Po każdym napisanym zdaniu odczuwałem ulgę, przypływ otuchy, czułem, jak szatan cofa się przed wszechwładnym zaklęciem słowa.W dzień walczyłem ze wszystkich sił, ale w nocy myśli moje stawały się bezbronne i przez otwarte drzwi wchodziła wdowa.Rano budziłem się wyczerpany i pokonany, a walka zaczynała się od nowa.Czasami unosiłem głowę znad papierów.Było to zwykle pod koniec popołudnia; światło nikło, osaczała mnie ciemność.Dni były coraz krótsze, zbliżało się Boże Narodzenie.Walczyłem wciąż zaciekle, mówiąc sobie: “Nie jestem samotny.Tak potężna siła jak światło i też walczy, raz pokonana, kiedy indziej — zwycięska, budząca nadzieję.Będę walczył i zwyciężę wraz z nią".Wydawało mi się, że moja walka z wdową jest zgodna z rytmem wszechświata i to napawało mnie otuchą.Podstępna materia przybrała jej postać, by stłumić i ugasić, płonący we mnie żar, tę niezwyciężoną siłę, która przeistacza materię w ideę.W każdym człowieku istnieje cząstka tego boskiego tchnienia, dlatego potrafi on przemienić chleb, wodę czy mięso w myśl i czyn.Prawdę mówi Zorba: “Powiedz mi, jaki użytek robisz z tego, co jesz, a powiem ci, kim jesteś!" Tak więc w bolesnym wysiłku swe ogromne pożądanie przekształciłem w pieśń o Buddzie.— O czym dumasz? Widzę, że jesteś nieswój, szefie — rzekł do mnie pewnego wieczoru, w Wigilię Bożego Narodzenia, Zorba, który domyślał się, z jakim demonem walczę.Udałem, że nie słyszę.Ale Zorba nie dawał tak łatwo za wygraną.— Jesteś młody, szefie — powiedział, a w głosie jego zabrzmiała gorzka nuta.— Jesteś młody, zdrowy, dobrze jesz i pijesz, wdychasz czyste, morskie powietrze, gromadzisz siły — i na co je obracasz? Spisz samotnie.Szkoda! Nie trać czasu, idź tam jeszcze tej nocy.Życie jest proste, szefie — ile razy mam ci to powtarzać? Nie komplikuj go!Wertowałem rozłożony przede mną rękopis “Buddy", słuchałem słów Zorby, otwierających przede mną równą — zdawałoby się — i szeroką drogę.Ale był to głos kusiciela.Milczałem, zdecydowany stawić opór.Przeglądając wolno rękopis, pogwizdywałem, żeby ukryć wzburzenie
[ Pobierz całość w formacie PDF ]