[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Ktoś wchodził po scho-dach i dziewczyna zbiegła na dół, lecz melodia utkwiła jej w głowie; znała słowa tej sta-rej piosenki.Nuciła ją, przecinając podwórko.Dwóch żebraków na ulicy się spotkało:Daj mi chleba, bracie, bo mam za mato!Po dwóch dniach przyszła znowu.%7ładne z nich nie miało wiele do powiedzenia,więc od razu zaczęła czytać.Dotarli do rozdziału, w którym chorego poetę Liyvego od-wiedza w jego mansardzie hrabianka Luisa; rozdział nosił tytuł Pierwsza noc.Lishamiała sucho w ustach i kilka razy słowa utknęły jej w gardle. Muszę się napić wody powiedziała, ale po nią nie poszła.Kiedy wstała, Sanzoteż wstał i kiedy zobaczyła, że wyciąga rękę, ujęła ją.Tym razem w jej akceptacji była jedna niewyrazna chwila, ruch stłumiony zanim gouczyniła, zanim poznała, że się czemuś oparła. Dobrze szepnął i jego ręce stały się delikatniejsze.Dziewczyna miała zamknięteoczy, a on otwarte; stali tak nie w blasku lampy, lecz w ciemności i w samotności.Następnego dnia spróbowali czytać, ponieważ wciąż nie mogli ze sobą rozmawiać,lecz lektura skończyła się wcześniej niż poprzednio.Potem przez kilka dni Lisha byłapotrzebna w pralni.Przy pracy śpiewała piosenkę.Idz do piekarza, poproś go o klucz,Jak ci go nie da, powiedz, że czekam już.Jej matka nachylona nad balią podjęła melodię.Lisha przestała śpiewać.30 Nie wolno mi jej śpiewać, skoro mam ją w uszach przez cały dzień?Pani Benat zanurzyła czerwone, śliskie od mydła ręce w parującej wodzie.Lishaprzepuszczała przez ręczną wyżymaczkę sztywny kombinezon. Spokojnie.Co się stało? Nie chce przejść. Może zahaczył się guzikiem.Dlaczego jesteś ostatnio taka nerwowa? Nie jestem nerwowa. A ja nie jestem Sanzo Chekeyem, ja cię widzę, moja droga!Znów cisza, w której Lisha zmagała się z wyżymaczką.Pani Benat ze stęknięciem po-stawiła na stole kosz z wilgotnymi ubraniami, przyciskając go do piersi. Skąd ci przyszedł do głowy ten pomysł z czytaniem? Wymyśliła to jego ciotka. Sara? Powiedziała, że może go to rozweseli. Rozweseli go! Sara? Już dawno wygnałaby ich obu z Volfem, gdyby nie ich ren-ty.Nie mogę jej za to winić.Chociaż trzeba przyznać, że chłopak dobrze sobie radzi. Pani Benat dzwignęła na stół kolejny ładunek, strzepnęła mydliny z obrzmiałych rąki odwróciła się do córki. Posłuchaj, Alitsio.Sara Chekey to kobieta godna szacunku.Masz jednak słuchać mnie, a nie jej.Rozumiesz? Tak, mamo.Lisha miała tego popołudnia czas, lecz nie poszła do Chekeyów.Zabrała najmłodsząsiostrę do parku na przedstawienie marionetek i wróciła dopiero wtedy, kiedy zapadłciemny i wietrzny jesienny zmierzch.Tej nocy, leżąc w łóżku, ułożyła się na plecach,z wyprostowanymi nogami oraz rękoma wyciągniętymi po bokach, i zaczęła się zasta-nawiać nad tym, co powiedziała matka.Na pewno miało to związek z Sanzo.Czy Sarachciała, żeby była z Sanzo? Po co? Na pewno nie z tych samych powodów, z których onachciała z nim być.Cóż w tym złego, że jej matka myśli, iż może się zakochać w Sanzo?Jej myśli zatrzymały się, i po chwili Lisha stwierdziła: Ależ ja już jestem w nim za-kochana.Przez ten ostatni tydzień, od chwili pierwszego pocałunku, właściwie nad ni-czym się nie zastanawiała; teraz umysł jej się rozjaśnił i wszystko wskoczyło na swojemiejsce, jakby zawsze tam było.Czy ona nie pojmuje? zastanawiała się Lisha, ponie-waż teraz wszystko było tak oczywiste.Matka musi zrozumieć; zawsze wszystko rozu-miała szybciej od Lishy.Nie ostrzegała jej jednak przed Sanzo.Kazała jej tylko trzymaćsię z daleka od Sary.W porządku.Lisha nie lubiła Sary i chętnie się zgodziła: nie będziesłuchać niczego, co ona ma do powiedzenia.I właściwie cóż takiego ona ma do powie-dzenia? Jej to nie dotyczy. Sanzo powiedziała Lisha samymi ustami, nie głosem, tak, żeby leżąca obokw łóżku jej siostra Eva nie usłyszała; a potem odwróciła się z zadowoleniem na bok,31podkuliła nogi i zasnęła.Następnego popołudnia poszła do Chekeyów, i kiedy jak zwykle siedzieli w kuchniprzy stole, uważnie przyjrzała się Sanzo.Jego oczy wyglądały normalnie jedynie pe-łen skupienia wyraz twarzy zdradzał ślepotę ale czoło z jednej strony miał lekko zde-formowane.Blizny było widać nawet pod włosami.Jak bardzo robiło jej się przy nimnieswojo? Czy chciała od niego uciec, jak od dzieci z wodogłowiem i żebraków z ol-brzymimi nozdrzami w miejscu nosa? Nie; chciała dotknąć tej blizny, bardzo delikatnie,tak jak on pierwszy raz dotknął jej twarzy; chciała dotknąć jego włosów, kącików ust,mocnych, pięknych, spokojnych dłoni spoczywających na stole, kiedy czekał, żeby za-częła czytać albo coś powiedziała.Martwiła ją tylko bierność, nieświadome podporząd-kowanie się widoczne w sposobie, w jaki siedział, spokojnie czekając.Nie była to twarzani ciało stworzone do bierności. Nie chcę dziś czytać powiedziała. Dobrze. Chcesz się przejść? Mamy dzisiaj piękny dzień. Dobrze.Włożył kurtkę i zszedł za Lishą po długich, ciemnych schodach.Na ulicy nie ujął jejpod ramię, chociaż nie wziął ze sobą laski.Lisha nie ośmieliła się wziąć go pod rękę. Do parku? Nie.Na Wzgórze.Jest tam miejsce, gdzie kiedyś chodziłem.Nie potrafię tam pójśćsam.Wzgórze stanowiło górną granicę Rakavy; tamtejsze domy były stare i duże, poło-żone w prywatnych parkach i ogrodach.Lisha nie znała owego miejsca, chociaż leżałotylko około mili od jej dzielnicy.Wzdłuż cichych, nieznanych ulic wiał z południa silnywiatr.Rozglądała się ze zdumieniem i przyjemnością. Na wszystkich ulicach rosną drzewa, jak w parku powiedziała. Gdzie jesteśmy, na ulicy Sovenskara? Nie zauważyłam. Na pewno.Czy po drugiej stronie ulicy przed nami jest szary mur ze szkłem naszczycie? Powinniśmy koło niego przechodzić.Dotarli tak do dużego nie ogrodzonego, zdziczałego ogrodu, leżącego na końcu niebrukowanego podjazdu.Lisha była lekko zaniepokojona, że tak wchodzą na te milczą-ce terytoria bogatych, lecz Sanzo szedł bez wahania, jakby był ich właścicielem.Pod-jazd zrobił się stromy, a ogród rozłożył się szeroko na zboczu.Jego trawniki i kolczastezarośla pokrywały się z zarysami parku, którym niegdyś był
[ Pobierz całość w formacie PDF ]