[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Czy skoro już los przywiódł mnie do domu powinienem był gozabrać? I co dalej; prowadzić na smyczy? Bilans pożytku z jego obecności i niebezpieczeństw, naktóre mógł zostać narażony, niełatwo dawał się przewidzieć.Pies, jakby wyczuwając mojewahanie, postanowił wziąć sprawy w swoje że tak powiem łapy.Wepchnął nos w szczelinęmiędzy framugą a drzwiami, gwałtownym ruchem głowy uchylił je i tyle go widziałem.Ruszyłem w pogoń.Przebiegając obok antykwariatu, wsunąłem pod drzwi kartkę i nacisnąłem dzwonek.Namiałem czasu czekać.Gnałem za psem, nie dostrzegając go, ale nie mogłem też oprzeć sięwrażeniu, że podążam jego tropem.Przeczucie było słuszne; gdy dobiegłem do samochodu,ujrzałem Estona siedzącego w środku (wskoczył przez wybite okno).Przyznajmy, ruch uliczny nie był o tej porze imponujący.Uwalniało mnie to odnadmiaru zadziwionych spojrzeń.Luksusowe audi w stanie agonalnym, z powybijanymi szybami(quasi kabriolet), wilkiem na tylnym siedzeniu i upiorno-widmowym kierowcą, musiałobyobudzić zainteresowanie innych użytkowników szos.Obawiałem się patrolu policyjnego.Nieczułem się na siłach do wygłoszenia błyskotliwej syntezy zdarzeń, które doprowadziły mnie iauto do podobnie katastrofalnego stanu.Na szczęście jazda za dnia ciągnąca się wnieskończoność nocą trwała zaledwie minuty.Po chwili byliśmy już na północnej wylotówce miasta.Zrobiło się ciemno.Szosę przedemną oświetlał ledwie nikły blask prawego reflektora.O ile droga wjazdowa od strony Toskanii była szeroka i jasna, europejska rzekłbym, otyle ta, którą właśnie przemierzałem, wiła się w ciemnościach, niczym.właściwie nie istnieje ażtak dosadne określenie.Do obserwatorium astronomicznego na Górze Kopernika było jeszczeznośnie, ale gdy tylko je minąłem, zabudowania dające minimum orientacji przestrzennejskończyły się prawie natychmiast.Jechałem między zbitą masą świerkowych lasów.Nie, niewidziałem ich; jedynie wiedziałem, że takie tu rosną.Ta dość nazwijmy to ascetyczna infrastruktura drogowa dawała mi wszakżepewien atut.Nie musiałem bez przerwy wodzić oczami po wydruku, ponieważ kierunek byłoczywisty.Wkrótce jednak sytuacja się zmieniła; musiałem zwolnić przed czekającą mnie seriązakrętów i podróżą jeszcze podrzędniejszymi dróżkami.Dwukrotnie zagalopowałem się, aletylko o jedną odnogę.W rosnącym poczuciu osamotnienia zacząłem wyglądać śladów ekipynadkomisarza Bielskiego.Bezskutecznie.Miałem wrażenie, że poruszam się dziewiczymkawałkiem lądu, do którego nie dotarła jeszcze cywilizacja.W końcu musiałem się zatrzymać.Poszukiwane miejsce znajdowało się w strefie, doktórej nie prowadziły drogi godne zapamiętania przez internetową wyszukiwarkę.Z geodezyjnejmapki wyrwanej z książki dostarczonej mi przez Sebastiana wynikało, że leśniczówka powinnaznajdować się około cztery kilometry na północny wschód.Trochę dużo jak na spacer potonących w mroku leśnych ostępach.Postanowiłem podjechać jeszcze kawałek.Trzykrotnie grzęzłem w kałużach solidnie wymoszczonych gliną.Wydawało mi się, żejuż się z nich nie wygrzebię, dodatkowo zaś gwałtowny ryk silnika o mocy 210 KM mógłobudzić nie tylko okoliczne niedzwiedzie.Postanowiłem nie ryzykować.Udało mi się postawićauto na nieco bardziej suchym skrawku podściółki.Było niewidoczne z odległości metra. Eston, jeśli masz zamiar iść na własną łapę, będę musiał zostawić cię w samochodzie.Spojrzałem na psa wymownie.Ten zaś przechylił głowę i dałbym swoją mrugnąłszelmowsko.Rzeczywiście, mogłem go zostawiać; w aucie z powybijanymi szybami.Opuszczając audi, stąpnąłem w rozmiękłe podłoże, grzęznąc po kostki.Byłem poobijany,poraniony, zmaltretowany, coraz bliższy przekroczenia progu, za którym czaiła się już tylkociemność.Jedyne, co nie mogło, a przynajmniej nie powinno mnie zawodzić, to mózg.Naszczęście chyba ciągle znajdował się na właściwym miejscu.Eston jakby wziął sobie do serca mój apel, bowiem usiadł nieopodal, najwyrazniejoczekując na inicjatywę z mojej strony.Ten pies wiedział, jak dodać mi ducha.Z zaprzyjaznionym geodetą uczestniczyłem kiedyś w poszukiwaniach punktutriangulacyjnego.Na podstawie niepozornej mapki poruszał się w nieznanym obszarze zpewnością aktora kroczącego po czerwonym dywanie.Podświetlając zapalniczką niewielkikawałek papieru, też tak próbowałem, ale nie dłużej niż trzydzieści sekund.To była utopia.Naszczęście miałem koło siebie Estona.Zaczęliśmy wolny i ostrożny marsz.Pies wyprzedzał mnie o pół kroku właśnie po to,aby wyszukiwać i wskazywać drogę.Bez jego pomocy raz po raz lądowałbym poobijaną głowąna pniu.Ogarnęła mnie rozpacz, gdy uświadomiłem sobie, że w takim mroku możemy minąćleśniczówkę o kilkadziesiąt metrów, w ogóle nie zdając sobie z tego sprawy.A potem zmylimykierunek i o świcie znajdziemy się.po słowackiej stronie.Przestałem ufać własnemu nosowi.Dobrze, że mogłem zdać się na ruchliwy, czarny i wielki organ powonienia mojego druha.W pewnej chwili Eston zatrzymał się.Coś go zaniepokoiło.Spojrzał na mnie, jakbychciał powiedzieć: nie ruszaj się.Z uwagą obwąchiwał teren w promieniu kilku metrów.Zniecierpliwiony, ruszyłem ponownie, ale pies natychmiast zagrodził mi drogę, po czym naparł,spychając mnie jakieś pół metra w bok.Dopiero wtedy, jakby przyklejony do mojej nogi,pozwolił ruszyć dalej.Po chwili uspokoił się, dając mi ponownie więcej swobody.Ale nagleprzystanął jak wryty, nastroszył uszy, pochylił sylwetkę do przodu, uniósł do góry prawą łapę.Wnastępnym momencie położył uszy po sobie, zaskomlał cichutko i.zniknął w nieprzeniknionejgęstwinie.Limit posłuszeństwa się wyczerpał.Na horyzoncie pojawiła się zwierzyna.A może?.Poczułem, że w mojej zziębniętej i obolałej piersi znowu bije serce.Z nową energią brnąłem przed siebie.Tędy szedł Eston, mówiłem sobie, wręczwyczuwając smugę ciepła, które pies zostawiał.Ale szybko traciłem siły.To zapadałem się pokolana w czymś grząskim, to znów przytrzymywały mnie wyimaginowane zasieki, będącezapewne rozplenionymi krzakami malin.Było mi słono, słono i jeszcze raz słono.To wymieszałysię ostatecznie krew, pot, a może i łzy, oraz sól, której cienka warstwa przylgnęła do mnie natrwałe.Byłem blisko
[ Pobierz całość w formacie PDF ]