[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.U wejścia stało dwóch strażników uzbrojonych w karabiny.Na zewnątrz był mróz.Strach jednak minął, gdy wydano im ciężkie, grube koce.Opatulili nimi głowy i ramiona.Zaraz skierowano ich do czekającego na zewnątrz zielonego autobusu.Tu również było ciepło; działały nagrzewnice.Usiedli na miękkich siedzeniach.Niektórzy zaczęli się uśmiechać.Z przodu stało dwóch uzbrojonych żołnierzy.Kierowca za ścianką ze stalowej siatki wrzucił bieg i odjechali.- Jak myślisz, dokąd nas wiozą? - zapytał żołnierz siedzący obok Czina.Czin wzruszył ramionami.Patrzył przez zaszronione okno.Czyste ubranie i ciepło obezwładniły go, spowodowały rzadkie poczucie bezpieczeństwa.Skończyły się miesiące bólu i niewygód.Było mu wszystko jedno, dokąd go zabierali.Nie wyobrażał sobie, by czekało go coś złego.Nikt przecież nie kąpałby człowieka po to, by go potem zabić! A ubrania wskazywały, że raczej nie poślą ich do pracy w obozie.Autobus wjechał na teren ogrodzony płotem z drutu kolczastego.Stały tu całe rządy baraków.Zatrzymali się.przed wejściem do jednego z nich.Drzwi się otworzyły, wpuszczając do środka zimny powiew.Jeńcy wstali i wyszli za strażnikami na zewnątrz.W baraku wskazano im prycze.Wypełniona była ledwie połowa długiego, nie podzielonego ściankami baraku.Ludzki ładunek autobusu, którym przyjechał Czin, wystarczył na połową.Amerykanin z notatnikiem wskazał Czinowi dolną pryczą, a następnie zapisał numer wypisany na bluzie Chińczyka.Na pryczy leżał metalowy kubek, a w nim szczoteczka do zębów i pasta.Czin ze zdziwieniem patrzył na swój nowy dobytek.Mężczyzna na sąsiedniej dolnej pryczy szczerzył zęby od ucha do ucha, siedział ze skrzyżowanymi nogami i jadł ryż z miski.- Chcesz trochę? - zapytał.W jego misce niewiele zostało, ale Czin od dawna nic nie jadł.Skinął głową.- Tam dalej możesz się napchać do syta -powiedział sąsiad, wskazując sztućcami koniec baraku.Czin natychmiast zerwał się na nogi i podreptał we wskazane miejsce.Przy kotle był trzeci w kolejce.Kucharz był Chińczykiem, ubranym tak jak i oni w pomarańczowy jeniecki kombinezon.Mieszał zupą i nakładał ryż.Przy ścianie stał wysoki stos misek; Czin wziął jedną.Nie znalazł pałeczek, chwycił więc plastikowe sztućce i papierową serwetkę.Wracając do swojej pryczy, usłyszał gwar i śmiechy.W długim baraku nie było widać ani jednego Amerykanina.Czin usiadł ze swoją dymiącą miską.Na pryczy leżał materac i wełniany koc, no i miał jeszcze drugi koc, z którym tu przyjechał.Bezskutecznie usiłował otworzyć przezroczyste opakowanie sztućców.Mężczyzna z pryczy obok śmiał się z jego wysiłków.Czin w końcu zaczął jeść lepki ryż palcami.Sąsiad o żółtych zębach znowu się roześmiał i stuknął swoimi sztućcami.- Nie bardzo mi się to podoba.Ale cała reszta? - Rozejrzał się po baraku.- Nieźle tu, co? - Czin był zbyt zajęty wpychaniem do ust kolejnej porcji ryżu, by odpowiedzieć.Skinął tylko głową.- Jestem tu już trzy dni.Przychodzą dwa razy dziennie; przynoszą jedzenie i węgiel do pieca i liczą nas.Nie mówią wiele.- Amerykanie? - wymamrotał Czin.Parą ziarenek ryżu wysypało mu się z ust.Człowiek z pryczy obok skinął głową.- Dziwni ludzie.Ale nie jadłem tak dobrze od czasów sprzed wojska.- Skrzywił się w uśmiechu.- Więc to tylko tyle? Żadnej pracy? Mamy tu siedzieć i nic nie robić? -Sąsiad skinął głową.Czin wpakował sobie do ust kolejną porcję ryżu.- Jakieś wieści o wojnie?Rozmowny do tej pory człowiek położył się na materacu i wlepił wzrok w pryczę nad sobą.Nie odpowiedział na pytanie Czina; zachowywał się tak, jakby go nie dosłyszał.Koniec rozmowy.Właśnie w tym momencie Czin zaczął dostrzegać skutki wojny.Dopiero teraz zrozumiał, ile wokół jest bólu i cierpienia.Zaczął się uważnie przyglądać współtowarzyszom.Byli uosobieniem psychicznych szkód wyrządzonych im wszystkim.Poczuł, że jest z tymi żołnierzami związany mocniej niż z jakimikolwiek innymi ludźmi na świecie.KWATERA GŁÓWNA UNRUSFOR, CHABAROWSK23 kwietnia, 02.00 GMT (12.00 czasu lokalnego)- Lód ruszył, panie generale - zameldował podpułkownik Reed.Nate Clark i oficerowie z poszczególnych oddziałów narodowych UNRUSFOR unieśli głowy.Reed opuścił wzrok na wydruk.- Jakieś trzydzieści minut temu straciliśmy pierwszy most.W ciągu mniej więcej dwudziestu kolejnych minut poszły cztery następne.Zwiad z ziemi i z powietrza melduje, że lód przesuwa się w dół rzeki z prędkością odpowiadającą z grubsza szybkości, z jaką płynie woda.- Tak po prostu? - zapytał zdziwiony Nate.Od dawna spodziewali się tego, ale w końcu stało się to nagle i bez żadnego ostrzeżenia.Wszystkie oczy były zwrócone na Clarka
[ Pobierz całość w formacie PDF ]