[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Stracisz wszelkiwstyd, nawet pozór tej ułomnej cnoty, która ci była tak drogą; a człowiek, dla którego się takponiżysz, pierwszy cię za to ukarze.Poczyta ci za złe, że żyjesz dla niego jednego, że dlańrzuciłaś światu rękawicę; gdy twoi przyjaciele będą szemrali, on będzie śledził w ich spojrze-niach, czy nie ujrzy za wiele współczucia; będzie cię oskarżał, że go oszukujesz, skoro rękajakaś uściśnie twoją i skoro, w pustyni życia, znajdziesz przypadkiem kogoś, kto, mimocho-dem, użali się ciebie.O Boże! czy przypominasz sobie ów letni dzień, w którym włożono natwą głowę wianek białych róż? Czy to czoło go nosiło? Ha! ta ręka, która zawiesiła go namurach kapliczki, nie rozsypała się w proch jak ów wieniec! O moja cicha dolino! o staraciotko, która śpisz teraz w pokoju! o moje lipy, biała kózko, zacni wieśniacy, którzyście mnietak kochali! Czy pamiętacie, żeście mnie widzieli szczęśliwą, dumną, spokojną, otoczonąszacunkiem? Któż pchnął na mą drogę tego obcego człowieka, który chce mnie z niej ścią-gnąć? Kto mu dał prawo przechodzić ścieżką mej wioski? Ha! nieszczęśliwa! czemuż odwró-ciłaś się pierwszego dnia, kiedy szedł za tobą? Czemuś go przyjęła jak brata? Czemu otwarłaśdrzwi i podałaś mu rękę? Oktawie, Oktawie, czemu mnie pokochałeś, skoro wszystko miałosię tak skończyć!Była bliską omdlenia; doniosłem ją do fotelu, osunęła głowę na me ramię.Straszliwy wy-siłek, połączony z tym wybuchem goryczy, złamał ją.W miejsce obrażonej kochanki znala-złem nagle skarżące się i cierpiące dziecko.Przymknęła oczy; okoliłem ją ramionami, trwałatak bez ruchu.Skoro odzyskała przytomność, żaliła się na wielkie osłabienie i prosiła tkliwym głosem,bym jej pozwolił się położyć.Ledwie mogła iść; zaniosłem ją do alkowy i ułożyłem ostroż-nie.Nie zdradzała żadnych objawów cierpienia; wypoczywała po swej boleści jak po utru-dzeniu, zdawała się nie pamiętać jej.Słaba i delikatna natura ustępowała bez walki: jak samapowiedziała, poszedłem dalej niż jej siły.Trzymała moją rękę w dłoniach; uściskałem ją iwargi nasze, jeszcze kochające, spoiły się jakby bez naszej wiedzy.Tuż po tak okrutnej sce-nie, usnęła na mym sercu, uśmiechając się jak pierwszego dnia.ROZDZIAA VIBrygida spała.Niemy, bez ruchu, siedziałem u jej wezgłowia.Jak rolnik po burzy liczykłosy na spustoszonym polu, tak ja zaczynałem.zstępować w siebie i badać klęskę, którąsprawiłem.Ledwie ogarnąłem ją myślą, zrozumiałem, że jest nie do naprawienia.Pewne cierpienia,przez sam nadmiar, ostrzegają nas o swym kresie; im więcej doznawałem wstydu i wyrzutów,tym bardziej czułem, iż po takiej scenie pozostaje nam jedynie pożegnać się.Jaką bądz była-by wytrwałość Brygidy, wypiła aż do fuzu gorzki kielich swej smutnej miłości: jeśli nie chcęoglądać jej zgonu, trzeba jej dać odpocząć.Często zdarzało się, iż czyniła mi okrutne wy-mówki, może nawet było w nich więcej gniewu; ale tym razem to, co rzekła, to nie były jużczcze słowa obrażonej dumy; to była prawda, która, zdławiona w sercu, złamała je, aby sięwydobyć.Okoliczność, w jakiej się to stało, fakt, iż odmówiłem jechania z nią, udaremniałyzresztą wszelką nadzieję: gdyby nawet chciała przebaczyć, byłoby to ponad jej siły.Ten sennawet, ta chwilowa śmierć istoty niezdolnej już cierpieć, dostatecznie świadczyły o tym; tonagłe milczenie, słodycz, jaką objawiła przy tak smutnym, powrocie do życia, ta blada twarz,nawet ten pocałunek, wszystko mówiło mi, że to już koniec i że skruszyłem na zawsze więzymiędzy nami.Tak samo jak spała teraz, jasnym było, iż za pierwszym cierpieniem, które jej122zadam, uśnie snem wiecznym.Zegar wydzwonił godzinę; uczułem, że ta godzina uniosła zsobą i moje życie.Nie chcąc wołać nikogo, zapaliłem lampę, patrzałem na ten wątły blask, a myśli mojezdawały się bujać w cieniu jak jego chwiejne promienie.Co bądz mówiłem lub czyniłem, nigdy myśl o stracie Brygidy nie nastręczyła mi się jesz-cze.Sto razy chciałem się z nią rozstać, ale któż z kochanków nie zna tego uczucia? Było tojedynie pod wpływem rozpaczy lub gniewu.Póki wiedziałem, że ona mnie kocha, byłem pe-wien, że kocham ją także; nieubłagana konieczność wyrosła między nami po raz pierwszy.Odczuwałem jakąś tępą apatię, w której nie umiałem nic jasno rozróżnić.Siedziałem pochy-lony blisko łóżka; mimo że od pierwszej chwili widziałem całą doniosłość nieszczęścia, nieczułem cierpienia.Umysł mój rozumiał; dusza, słaba i wylękniona, siliła się nic nie widzieć. Tak - mówiłem sobie - to pewne; chciałem tego i zrobiłem; nie ma wątpliwości, że nie mo-żemy żyć razem; nie chcę być przyczyną śmierci tej kobiety, nie pozostaje mi nic jak ją opu-ścić.Stało się, wyjadę jutro. Tak mówiąc do siebie, nie myślałem ani o swych winach, ani oprzeszłości, ani o przyszłości; nie pamiętałem w tej chwili ani o Smicie, ani o niczym; niebyłbym umiał powiedzieć ani co mnie tu sprowadziło, ani co robiłem od godziny.Wodziłemoczyma po ścianach; sądzę, że jedyną rzeczą, jaka mnie zajmowała, było rozważanie, jakimdyliżansem wyjadę następnego dnia.Przetrwałem dość długo w stanie tego dziwnego spokoju
[ Pobierz całość w formacie PDF ]