[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Była słaba, wychudła i zniszczona - nieomal na granicy kompletnego wycieńczenia.Otarł jej przybrudzone i zapadłe policzki.Z twarzy nie można było odczytać wieku ani nawet określić w przybliżeniu, czy kobieta jest stara, czy młoda.Drżała na całym ciele.Widział w tym lęk istoty dręczonej i upokarzanej dzień po dniu, przez całe lata.Ale dlaczego właśnie jego się obawiała?Popatrzył na swoją zbroję i zrozumiał.Okrywał ją czarny pył.- No tak - mruknął niby do siebie, ale wystarczająco głośno, aby go dosłyszała - wzięłaś mnie za jednego z tamtych.Zdjął zakurzony hełm z głowy i odłożył go na trawę.Potem wyjął z pochwy miecz i uniósł go do góry.- Poznajesz tę broń? - spytał spokojnie, bez tonu obłudnej skromności.- To dziedzictwo Totamarów.Kobieta odetchnęła z ulgą.- A więc jesteś Rycerzem Światłości - rzekła i chciała się unieść, aby okazać mu swój szacunek.- Daj spokój - powstrzymał ją gestem nakazującym posłuch.Jej głowa opadła na trawę, a oczy spojrzały ku górze.- Patrz, wschodzą słońca - wyszeptała.- To dobry znak.- Potem coś jeszcze zamruczała do siebie, ale nic z tego nie zrozumiał.Na niebie, jak przez rzedniejący opar mgły, poczęły się przebijać ogniste dyski słońc: fioletowego i żółtego.Nagle cała kopuła ponad Artem zagrała odcieniami wielu barw.Polichromatyczne smugi, drżąc jeszcze nieśmiało, przebiegały z zachodu na wschód.Tuż nad widnokręgiem rozpalały się gwałtownym blaskiem i gasły jakby wchłonięte przez linię horyzontu.Art patrzył zdumiony, że trawy odżywają, unoszą się i również zaczynają płonąć barwami widma.Ziemia parowała wilgocią, dyszała niczym wielkie zwierzę, które dopiero co otworzyło paszczę, by zaczerpnąć kilka pierwszych, głębokich oddechów.Gdzieś nad nimi odezwał się świergot ptaka.W oddali, z tuneli podziemnych miast, wyłaniały się człowiecze sylwetki.- Aur znowu żyje - westchnęła kobieta.- Światło z tobą, rycerzu.- I z tobą - odrzekł.I nagle powróciło wspomnienie tego, co przeszedł.Ruszył przed siebie krokiem pogrążonego w transie.Zatoczył się kilka razy.Cała wewnętrzna euforia minęła.Teraz, jakby na nowo, przeżywał wszystko to, czego przez wiele godzin nie miał czasu przeżyć, wciągnięty w wir walki na śmierć i życie.Teraz dopiero przyszedł prawdziwy lek i niepewność, nienawiść i wyczerpanie, cała rozpacz i świadomość ograniczeń własnego ciała, śmierć zaglądająca w oczy i człowiecze odruchy wstrętu do zabijania.Czuł się jak obtłuczony i wszystko go bolało aż po najgłębszą cząstkę ciała i umysłu.Cały dygotał i nogi ciążyły gorzej niż kamienie.Zacisnął zęby, żeby nie krzyczeć.Szczęście, mój Arturze - myślał - to mydlana bańka.Wciąż powinieneś o tym pamiętać, a jednak ciągle zapominasz.Poruszony, zgarbił się i przetarł dłońmi twarz, jakby chciał usunąć z niej osad znużenia, co napinał i usztywniał skórę.Brzemię, które tak lekkomyślnie wziął na swoje barki, zdawało się go przerastać i ciążyć aż do granic niemożliwości.Lecz gdy usłyszał śmiech i zbliżające się doń głosy, uniósł głowę.Ku niemu podchodziły istoty, z którymi związał się na zawsze.Tak jak oni, był teraz Dzieckiem Światła.Przezwyciężając swoją słabość, uniósł rękę w geście powitania.Nad Aur dalej rozpalał się wieczny dzień.Znów spojrzał w niebo.Poza powłoką barwnej atmosfery był cały wszechświat.Czy było to daleko, czy blisko - nie miało żadnego znaczenia.Kosmos jest wystarczająco wielki, by pomieścić w sobie cały ocean zła.A jemu los wyznaczył rolę tratwy pływającej na przekór nieposkromionej potędze fal
[ Pobierz całość w formacie PDF ]