[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Gniew miał przynajmniej jedną dobrą stronę: rozgrzewał, dodawał energii.Ale gniew minął i jego miejsce zajęła pustka.Powrócił myślą do dzieci.Poczuł się rozpaczliwie samotny.Zamknął oczy i przycisnął powieki palcami.Zobaczył Christine z różowymi, pulchnymi nóżkami pod plisowaną spódniczką i przyciętymi na pazia jasnymi włoskami.„Kocham cię, najbardziej”- zwykła mówić bardzo poważnie, trzymając twarz Bruce'a w małych rączkach trochę lepkich od lodów.Simon, miniaturowa kopia Bruce'a.Nawet nos miał taki sam.Kolana poznaczone strupami, twarz umorusana.Nie okazywał swoich uczuć, ale był wspaniałym kompanem jak na swoje sześć lat.Potrafił prowadzić dyskusje na wszystkie tematy, od religii począwszy („Dlaczego Chrystus się nie golił?”), na polityce skończywszy („Kiedy zostaniesz premierem, tato?”).Samotność stała się niemal namacalna.Bruce rzucił niedopałek na ziemię i przygniótł go butem, próbując w nienawiści znaleźć schronienie przed kobietą, która była kiedyś jego żoną.Kobietą, która odebrała mu dzieci.Ale jego nienawiść była zimna, martwa jak popiół.Wiedział, że wina leżała nie tylko po jej stronie.Była to jedna z jego porażek.„Może gdybym usilnie próbował- pomyślał- może gdybym nie powiedział niektórych okrutnych słów, może.Tak, może by się udało, może, może.i może.Ale tak się nie stało.Wszystko skończone, teraz jestem sam.Nie ma już nic gorszego, nic nie jest bardziej dokuczliwe niż samotność.Jest to ziemia jałowa, pustka”.Coś poruszyło się obok niego, cicho zaszeleściła trawa.Coś, co raczej wyczuwał niż widział w ciemności.Bruce zesztywniał.Prawa ręka zacisnęła się na karabinie.Uniósł go powoli, wytężając wzrok.Ruch powtórzył się, tym razem bliżej.Pod stopą zbliżającego się trzasnęła gałązka.Bruce powoli wymierzył w ciemność: palec wskazujący gotowy do naciśnięcia spustu, a kciuk do odbezpieczenia broni.„Co za idiotyzm, żeby tak się oddalić od obozu- pomyślał- sam prosiłem o to, teraz mam za swoje.To na pewno Balubasi!”W niewyraźnym świetle gwiazd zobaczył skradającą się postać.„Ilu ich jest- zastanowił się.- Jeśli strzelę do tego, tuzin innych może się czaić w pobliżu.Muszę zaryzykować.Szybka, krótka seria, a potem w nogi! Jakieś sto jardów do obozu.Mam pięćdziesiąt procent szans”.Postać zatrzymała się nasłuchując.Bruce zauważył zarys głowy: „Bez hełmu, żaden z naszych”, skonstatował.Wymierzył jak mógł najdokładniej, choć w ciemnościach musiał zrezygnować z muszki i szczerbintó.Zresztą z tej odległości nie mógł chybić.Delikatnie wciągnął powietrze do płuc- był gotowy strzelić i uciekać.- Bruce?- rozległ się nagle cichy, przestraszony głos Shermaine.Błyskawicznie opuścił lufę karabinu.„Boże, niewiele brakowało- pomyślał.- O mało jej nie zabiłem”.- Jestem tutaj- odparł łamiącym się głosem.- A, tutaj jesteś.- Co, u diabła, robisz poza obozem?- zapytał z furią.Szok zmienił się w gniew.- Przepraszam, Bruce, ale przyszłam zobaczyć, czy wszystko u ciebie w porządku.Nie było cię tak długo.- Nastąpiła długa cisza, którą przerwała w końcu dziewczyna, mówiąc cichym, urażonym głosem:- Przyniosłam ci coś do jedzenia.Pomyślałam, że jesteś głodny.Przepraszam, jeśli zrobiłam coś nie tak.Podeszła do niego, pochyliła się i postawiła coś na ziemi przed nim.Potem odwróciła się i ruszyła w kierunku obozu.- Shermaine!- zawołał Bruce, chcąc, aby wróciła, ale jedyną odpowiedzią był słabnący szelest trawy, a następnie cisza.Znów był sam.Podniósł talerz z jedzeniem.„Ty głupcze- pomyślał.- Ty stuknięty ignorancie! Ty bezmyślny kretynie! Stracisz ją i będziesz na to zasługiwał.Zasługujesz na wszystko, co ci się przytrafiło, a nawet na więcej! Nigdy się nie nauczysz, co Curry? Nigdy nie dotrze do ciebie, że za egoizm i bezmyślność jest kara”.Spojrzał na talerz, który trzymał w rękach.Wołowina z puszki, cebula w plasterkach, chleb i ser.„Tak, nauczyłem się czegoś- odpowiedział sam sobie z naglą determinacją.- Nie zepsuję tego, co istnieje pomiędzy tą dziewczyną a mną.To był ostatni raz.Teraz koniec z tą całą dziecinadą, z tymi wybuchami gniewu czy litowaniem się nad samym sobą”.Zjadł posiłek, niespodziewanie uświadamiając sobie, jak bardzo był głodny.Jadł szybko i łapczywie.Potem wstał i wrócił do obozu.Straż zatrzymała go na obrzeżach obozu i wezwała do podania hasła.Bruce skwapliwie odpowiedział.Nocą jego żandarmi szybko pociągali za spust- to, że wezwali go do podania hasła było niezwykłą uprzejmością z ich strony.- Nie jest to zbyt mądre, aby włóczyć się nocą po lesie- wartownik udzielił mu reprymendy.- Dlaczego?- odparł pytająco Bruce, czując, jak jego nastrój ulega zmianie.Depresja ulotniła się całkowicie.- Bo to niemądre- odpowiedział tamten niewyraźnie.- Duchy?- drażnił go Bruce.- Ciotka męża mojej siostry zniknęła, kiedy oddaliła się od swojej chaty o rzut oszczepem.Nie zostawiła żadnych śladów, nie krzyczała, nic.Byłem tam.Nie podlega to żadnej dyskusji- powiedział żandarm z godnością.- A może to był lew?- nalegał Bruce.- Skoro pan tak mówi, to może tak było.Ale ja wiem swoje.I powiem tylko, że niemądrze jest przeciwstawiać się lokalnym obyczajom.Nagle ujęty troską tego człowieka o niego, Bruce położył mu rękę na ramieniu i ścisnął je w starym geście wyrażającym sympatię.- Będę o tym pamiętał.Zrobiłem to bezmyślnie- rzekł.Wrócił do obozu.Rozmowa ze strażnikiem potwierdziła coś, co już wcześniej niejasno przeczuwał, a o co dotychczas zupełnie nie dbał.Żandarmi lubili go.Setki podobnych zachowań zauważał jak dotąd jakby podświadomie, nie zastanawiając się nad nimi.Ale teraz uwagi strażnika sprawiły mu ogromną przyjemność, pozwalając zapomnieć o samotności, której doświadczył
[ Pobierz całość w formacie PDF ]