[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Wprawdzie kotka nie potrzebowała światła dziennego, by dostrzec tyczki, powbijane w muł, które znaczyły bezpieczne kępy, ale i tak przedsięwzięcie uznała za zbyt ryzykowne, acz nie ze względu na możliwość postawienia fałszywego kroku.Tylko zimą czuła się w miarę bezpiecznie.W miarę, bo nawet gdy lód skuwał moczary, trzeba nie lada znawcy, by ominąć wszelkie pułapki.Pół biedy, gdy nie spadł jeszcze śnieg i przez przezroczysty lód dało się dostrzec dno, zwodniczo bliską moczarkę.Później było gorzej.A na skute lodem moczary można było wejść z każdej strony.Czyniły to stworzenia, których doprawdy lepiej nie spotkać.Kotce na co dzień wystarczała świadomość, że może opuścić wysepkę, kopulaste, piaszczyste wzniesienie, które nie wiedzieć czemu wyrosło w samym środku wielkich bagien.Nie chciała odchodzić.Nie zostawi przecież starego.Choć czasem miałaby ochotę wyrwać się poza przestrzeń ograniczoną trzcinami.Niekiedy podejmowała takie ryzyko.Ale rzadko.Stary człowiek, nieświadom kocich rozterek, zajmował się swoimi roślinami.Czas naglił, kwiatostany zaczynały pylić.Jeszcze trochę, a byłyby na nic.Rozgarniał uważnie palczaste, ciemnozielone liście, odrywał czubki krzewów, wrzucał do lnianego woreczka.Udały się roślinki tego lata.Rzucił przelotne spojrzenie kotce, która, jakby wiedząc, o co chodzi, skupiła się na starannym wygryzaniu czegoś spomiędzy pazurków.Pamiętała nazbyt dobrze, czym skończyło się, kiedy zeszłej wiosny, zamiast do wysianego w miseczce jęczmienia, specjalnie na jej użytek, dobrała się do flanc, wschodzących w cieple izdebki.Ścierka poszła w ruch, poniekąd słusznie zresztą.Dla kotów jest przecież kocimiętka.Stary odgarnął długie, prawie białe włosy, opadające na oczy.Zamruczał coś pod nosem.Zawsze pomrukiwał, gdy był zadowolony, czym nieodmiennie wprawiał otoczenie w konsternację.Brzmiało to bowiem jak niechętne burczenie.Woreczek spęczniał całkiem nieźle.Będzie zapas na cały rok, pomyślał stary.No, może mniej, niedługo trochę się zużyje, zmarszczył brwi, spojrzawszy w stronę chatki.Kiedy tak stał, wyglądał jak na druida przystało, w długiej szacie z surowego lnu, przepasanej rzemieniem, z siwymi, opadającymi na ramiona włosami, z płowymi, obwisłymi wąsiskami.Obrazu dopełniał woreczek z ziołami i sierp.Brakowało tylko jałowcowego kostura.Może dlatego, że obie ręce miał zajęte.Ale laska, wyślizgana i lśniąca od wieloletniego użytku, znajdowała się nieopodal.Kotka spoglądała na niego bez zdziwienia.Stary w rzeczy samej był druidem.Przysiadł przy niej, odłożywszy sierp, pogłaskał po grzbiecie.Kotka wyprężyła się, rada z pieszczoty, zamruczała cicho.Poczęła ocierać się o jego dłoń, kręcić się, zataczając koła i ósemki.– Dobrze się spisałaś, mała – powiedział cicho.Mruczenie stało się głośniejsze.Kotka próbowała łapać go za palce, zupełnie jak młodziutka kociczka.– No, spokojnie, spokojnie – strofował ją dobrotliwie.– Nie hasaj tak, moja droga, nie przystoi.Spoważniał, spoglądając w okienko chaty, rozświetlone teraz różowawym żarem paleniska.– Jeszcze wiele przed nami – szepnął.Kotka znieruchomiała, jakby doskonale rozumiejąc.Mgły nad moczarami gęstniały, powoli tworząc jednolitą, mleczną warstwę.W trzcinach zakotłowało się, coś dla odmiany zakwiczało rozpaczliwe.Kolejne bagienne paskudztwo postradało żywot.Na horyzoncie, gdzie w oddali widniała krawędź lasu, wschodził księżyc.Wielka, jakby opuchła kula, świecąca czerwienią niedawnego zachodu.Jeszcze trochę czasu upłynie, zanim wzniesie się wyżej, rozsiewając zimny, rtęciowy blask.– Pora na nas – powiedział druid.– No już, nie drocz się ze mną.Czarna kotka z białymi wąsami zeskoczyła bezszelestnie na ziemię.Wślizgnęła się do chaty przez niedomknięte drzwi.Stary został jeszcze na zewnątrz.Wkrótce i on będzie musiał tam wrócić, naparzyć znów ziół, potem siedzieć w ciemności i słuchać.Jeszcze wciąż nie wiedział, czy mu się powiedzie.Popatrzył na niebo, na wznoszący się coraz wyżej księżyc, który zalewał mgły widmową poświatą.Ten mniejszy.IIPalce nacisnęły półkolistą bliznę.Nie było żadnego śladu zaognienia, nawet po usunięciu szwów, tylko jasnoróżowy naskórek i ślad cięcia, obramowany małymi punkcikami.– Możesz opuścić ręce.Match posłusznie opuścił ramiona.Przez cały czas zachowywał się tak, jakby nie jego ciało było obiektem badania, spoglądał gdzieś w przestrzeń nad głową druida.Nawet gdy stary poczynał sobie mniej delikatnie, wyraz twarzy Matcha nie zmieniał się, był obojętny i nieobecny.Tylko mięśnie drgnęły niedostrzegalnie, kiedy klatkę piersiową przeszył kłujący ból niezrośniętych jeszcze żeber.Nadal siedział bez ruchu, z dłońmi złożonymi na kolanach.Natomiast kotka obserwowała uważnie, jak druid krząta się przy palenisku, dosypuje ziół do bulgocącego kociołka.Prychnęła cicho.Nie znosiła zapachów unoszących się z naparów.Stary spojrzał spod oka, mieszając drewnianą kopyścią.Kotka prychnęła ponownie, lekceważąco.Tym razem nie było najgorzej, znacznie paskudniej śmierdziała maść, którą druid smarował pierś Matcha, zanim owinął ją ciasno podartym na pasy płótnem.A właśnie na piersi kotka lubiła siadywać.Stary pokiwał głową.Nie dziwił się wcale, sam nie lubił zapachu maści.W dodatku od zetknięcia z nią swędziały go dłonie.Cóż, kiedy skutkowała znakomicie.Dosypał do kociołka czegoś z woreczka, zawieszonego nad paleniskiem.Wrzątek w naczyniu zakipiał, piana przelała się przez krawędzie i zasyczała, spadając na rozżarzone węgle.Kot, widząc co się święci, nie czekał.I słusznie, bo woń, która rozeszła się po izbie, w niczym nie przypominała fiołków.– Ubierz się – rzucił druid przez ramię
[ Pobierz całość w formacie PDF ]