[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Radna Kivenen zakryła dłonią usta.Młoda lekarka wyraźnie cierpiała.Ale żadne z nich nie zaprotestowało głośno po przegłosowaniu wniosku.Należeli przecież do jednej społeczności.* * *Później, już po wszystkim, Jennifer się rozpłakała.Te łzy były dla niej upokorzeniem - gorące, skąpe łzy jak wrząca sól.Will trzymał ją w ramionach, lecz nawet kiedy gładził ją po ramieniu, czuła w jego ruchach pewną sztywność.Nie tego się po niej spodziewał.Ona też nie tego się po sobie spodziewała.Niemniej Will starał się jak mógł.- Najdroższa, przecież nic go nie bolało.Serce ustało natychmiast.- Wiem - rzuciła zimno.- No to.- Wybacz.Nie miałam zamiaru płakać.Potem, kiedy doszła do siebie, już go więcej nie przepraszała.Tylko kiedy szli razem pod zakrzywionym łukiem platform rolniczych i technicznych, powiedziała:- Wina leży po stronie tych wszystkich rządowych ustaleń, które każą nam oszukiwać bez względu na to, co robimy.To tylko jeszcze jeden przykład na to, o czym wcześniej mówiliśmy.Gdybyśmy nie byli częścią Stanów Zjednoczonych.Will pokiwał głową.Poszli najpierw odwiedzić Mirandę w kopule dziecięcej, potem do Laboratoriów Sharifi, do sekcji zadań specjalnych, równie ważnej jak Miranda i chronionej prywatnymi zabezpieczeniami, jakim nie było równych pod całym twardym, produktywnym niebem Azylu.* * *Na pustynię przyszła wiosna.Opuncje okryły się żółtym kwieciem.Wzdłuż strumienia żarzyły się zielonkawo amerykańskie topole.Krogulce, przez całą zimę samotne, teraz przysiadały parkami na gałęziach.Leisha przyglądała się temu rozkwitaniu, o ileż surowszemu i bardziej kamienistemu niż to, któremu przyglądała się niegdyś nad jeziorem Michigan, i dumała sceptycznie, czy skromność pustyni nie jest dla niej takim samym wabikiem jak tutejsza izolacja.Tutaj nic nie było genomodyfikowane.Stała przed swoim roboczym terminalem, gryząc jabłko i przysłuchując się, jak program czyta czwarty rozdział jej książki o Thomasie Painie.Cały pokój rozświetlał słoneczny blask.Łóżko Alice przysunięto bliżej okna, żeby mogła popatrzeć na kwiaty.Leisha przełknęła spiesznie kęs jabłka i zwróciła się do komputera.- Zmiana tekstu: „tą wędrówkę Paine’a do Filadelfii” na „tę wędrówkę Paine’a do Filadelfii”.- Zmieniono.- Czy ty naprawdę myślisz, że kogoś jeszcze obchodzą zasady stosowania zaimków?- Mnie obchodzą - odparła Leisha.- Alice, nawet nie tknęłaś lunchu.- Nie jestem głodna.A ciebie wcale nie obchodzą żadne zaimki, tylko próbujesz jakoś zapełnić sobie czas.Słuchaj, tam przed domem jest jakieś straszne zamieszanie.- Głodna czy nie, musisz coś zjeść.Po prostu musisz.Alice miała teraz siedemdziesiąt pięć lat, a wyglądała o wiele starzej.Zniknęła gdzieś przysadzista sylwetka, która przez całe życie była jej strapieniem; teraz skóra przylegała ciasno do kości.Przeszła kolejny zawał, po którym porzuciła pracę przy terminalu na dobre.Leisha, zdesperowana, namawiała ją nawet, by z powrotem zajęła się swoją parapsychologią i bliźniętami.Alice uśmiechnęła się smutno -jej praca z bliźniętami stanowiła jedyny temat, na który nie były w stanie tak naprawdę porozmawiać - i potrząsnęła przecząco głową.- Nie, skarbie.Już za późno.Za późno, żeby cię przekonać.Ale zawał w niczym nie zaszkodził jej miłości do rodziny.Teraz uśmiechnęła się szeroko, bo zamieszanie sprzed drzwi wpadło jak bomba do ich pokoju.- Dan!- Babciu Alice! Cześć, Leisho!Alice chciwie wyciągnęła ku niemu ramiona, a on podjechał bliżej swym wózkiem, by dać się uściskać.W przeciwieństwie do rodzonych wnuków Alice, z których każde cieszyło się doskonałym zdrowiem, Dan nie brzydził się ani zastygłą w bezruchu lewą połową jej twarzy, ani śliną cieknącą z lewego kącika ust, ani trochę bełkotliwą mową.Alice uściskała go serdecznie.Leisha odłożyła jabłko - i tak było bez smaku, bez względu na to, jakie agrogenetyczne kombinacje przy nim zastosowano - i zastygła w oczekiwaniu, stojąc na czubkach palców.Kiedy Dan w końcu się do niej odwrócił, rzekła ostrym tonem:- Znowu wyrzucili cię ze szkoły.Dan już miał przystroić twarz w swój zwykły przymilny uśmiech, kiedy spojrzał na Leishę i zrezygnował.- Tak.- Za co tym razem?- Nie za oceny, Leisho.Tym razem się uczyłem.- Za co w takim razie?- Za bójkę.- Kto ucierpiał?- Jeden sukinsyn o nazwisku Lou Bergin - odpowiedział naburmuszony.- I, jak przypuszczam, niedługo zadzwoni do mnie adwokat pana Bergina?- To on zaczął, Leisho.Ja tylko skończyłem.Leisha przyglądała mu się uważnie.Miał szesnaście lat i pomimo wózka inwalidzkiego - a może właśnie dlatego - był fanatykiem ćwiczeń fizycznych, utrzymując górną połowę ciała w doskonałej kondycji.Z łatwością przyszło jej uwierzyć, że mógł być dla kogoś bardzo groźnym przeciwnikiem.W twarzy dorastającego nastolatka nic jeszcze do siebie nie pasowało: za duży nos, za mały podbródek, skóra popstrzona trądzikiem tam, gdzie nie okrągliła się podkładem dziecięcego tłuszczyku.Tylko oczy pozostały ładne, o żywym, zielonym kolorze, ocienione gęstwą czarnych brwi, rzucające spojrzenia tak skupione, że nadal mogły sprawić, że każdy mniemał, iż Dan ma go za niezmiernie interesującą postać.Leisha była tu jedynym wyjątkiem.Przez ostatnie dwa lata narastał między nimi wyraźny antagonizm, łagodzony od czasu do czasu przez mizerne starania z jego strony, by pamiętać o tym, ile jej zawdzięcza, lub z jej strony - by pamiętać, jakim zajmującym niegdyś był dzieckiem.To już czwarta szkoła, z której go wyrzucają.Za pierwszym razem Leisha była nader pobłażliwa: był przecież małym, kalekim Amatorem Życia, a wymogi intelektualne szkoły pełnej dzieci Wołów, z których większość przeszła genomodyfikacje inteligencji i zdrowia fizycznego, musiały go całkowicie pognębić.Za drugim razem była już mniej pobłażliwa
[ Pobierz całość w formacie PDF ]