[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.wiesz przecież.to dziewczyna.– Co z tego? W straży mamy jeszcze przynajmniej trzy krasnoludy płci żeńskiej i jakoś się nie przejmujesz.– Nie, daj spokój.Kto na przykład?– Lars Zczaszkipij chociażby.– Nie! Poważnie?– Ten nos chcesz nazwać kłamcą?– Przecież w zeszłym tygodniu w pojedynkę zakończył bójkę pod Górnikiem!– I co z tego? Dlaczego zakładasz, że kobiety są słabsze? Nie martwiłbyś się o mnie, gdybym sama wzięła się za szalejących klientów w barze.– Pomógłbym w razie potrzeby.– Mnie czy im?– To nieuczciwe!– Doprawdy?– Nie pomagałbym im, dopóki nie zaczęłabyś naprawdę na ostro.– Ach tak? A mówią, że rycerskość umiera.– W każdym razie Cheri jest.trochę inna.Na pewno radzi sobie z alchemią, ale w starciu lepiej na nią uważajmy.A teraz chodź.Weszli do fabryki.Nad ich głowami przejeżdżały świece – setki, tysiące świec; wisiały za knoty z nieskończonego łańcucha skomplikowanych drewnianych ogniw, który zygzakami sunął tam i z powrotem po długiej hali.– Słyszałem o czymś takim – powiedział Marchewa.– To taśma produkcyjna, to sposób wytwarzania tysięcy rzeczy, które są takie same.Ale popatrzcie na tę szybkość.Jestem zdumiony, że kołowrót może.Angua pokazała ręką.Kołowrót cicho zgrzytał niedaleko niej, ale był pusty.– Coś przecież musi to wszystko napędzać – stwierdziła.Marchewa skinął głową.Trochę dalej, w głębi hali, zygzaki łańcuchów łączyły się w skomplikowanym węźle.Ktoś stał tam pośrodku, a jego ręce aż rozmazywały się od szybkości.Tuż obok Marchewy taśma produkcyjna kończyła się w drewnianym pojemniku.Świece spadały do niego kaskadą.Nikt go nie opróżniał, więc przesypywały się na podłogę.– Cheri, czy umiesz się posługiwać jakąś bronią? – spytał Marchewa.– Eee.nie, panie kapitanie.– Rozumiem.W takim razie zaczekaj na ulicy.Nie chcę, żeby coś ci się stało.Odeszła z wyraźną ulgą.Angua wciągnęła nosem powietrze.– Był tu wampir – stwierdziła.– Myślę, że.– zaczął Marchewa.– Wiedziałem, że tu traficie! Żałuję, że kupiłem to draństwo! Mam kuszę! Ostrzegam was, mam kuszę!Odwrócili się oboje.– O, pan Carry – powiedział uprzejmie Marchewa.Wyjął odznakę.– Kapitan Marchewa, Straż Miejska Ankh-Morpork.– Wiem! Wiem, kim jesteście! I czym jesteście też wiem! Wiedziałem, że przyjdziecie! Mam kuszę i nie zawaham się jej użyć!Kusza chwiała się w jego rękach, jasno dowodząc, że kłamie.– Doprawdy? – zdziwiła się Angua.– A czym jesteśmy?– Wcale nie chciałem się w to mieszać! – oświadczył Carry.– To zabiło tych dwóch staruszków, tak?– Tak – potwierdził Marchewa.– Dlaczego? Przecież mu nie kazałem.– Myślę, że pomagali go zrobić.Wiedział, kogo ma za to winić.– Golemy mi to sprzedały! Myślałem, że pomoże rozwinąć produkcję, ale to draństwo nie chciało przestać.Zerknął na sunącą nad głowami linię świec, lecz oderwał od nich spojrzenie, nim Angua zdążyła się ruszyć.– Ciężko pracuje, tak?– Ha! – Jednak Carry nie wyglądał na człowieka, który docenił żart.Wyglądał na człowieka cierpiącego tortury.– Zwolniłem wszystkich oprócz dziewcząt w dziale pakowania, a one pracują na trzy zmiany i w nadgodzinach.Czterech ludzi szuka dla mnie łoju, dwóch kupuje knoty, a trzech usiłuje wynająć dodatkowe magazyny.– Więc niech mu pan każe przestać robić świece – poradził Marchewa.– Wychodzi na ulice, kiedy braknie nam surowca! Chcecie, żeby chodził po mieście i szukał sobie czegoś do roboty? Hej, stójcie blisko siebie! – dodał z naciskiem Carry i machnął kuszą.– Przecież wystarczy zmienić mu słowa w głowie.– Nie pozwala mi.Myślisz, że nie próbowałem?– Nie może nie pozwolić! Golemy muszą.– Powiedziałem, że nie pozwala!– A co z tymi zatrutymi świecami? – spytał Marchewa.– To nie był mój pomysł!– A czyj?Kusza przesuwała się na boki.Carry oblizał wargi.– Wszystko zaszło już za daleko – rzekł.– Wycofuję się.– Czyj to pomysł, panie Carry?– Nie chcę skończyć w jakiejś ciemnej uliczce, mając w sobie tyle krwi co banan.– Przecież nigdy byśmy w ten sposób nie postąpili – zapewnił Marchewa.Carry wręcz promieniował grozą.Angua czuła, jak się z niego wylewa.Może pociągnąć spust w ataku paniki.Czuła też inny zapach.– Kim jest ten wampir? – spytała.Przez moment myślała już, że Carry strzeli z tej kuszy.– Nie wspomniałem o nim ani razu!– Ma pan w kieszeni czosnek.A cała hala wręcz cuchnie wampirem.– Powiedział, że golemowi możemy kazać zrobić wszystko.– wymamrotał Carry.– Na przykład zatrute świece? – dokończył Marchewa.– Tak, ale mówił, że tylko aby usunąć Vetinariego z drogi.– Carry zaczynał chyba nad sobą panować.– No i nie umarł, przecież bym słyszał.A to, że się pochorował, to jeszcze nie zbrodnia, więc nie możecie.– Te świece zabiły jeszcze dwie osoby.– Kogo? – Carry’ego znów ogarnęła panika.– Starszą panią i dziecko na Kogudziobnej.– Byli ważni? – zapytał.Marchewa pokiwał głową.– Właściwie to było mi pana nawet żal – powiedział.– Aż do tej chwili.Jest pan szczęśliwym człowiekiem, panie Carry.– Tak myślicie?– O tak.Bo my dotarliśmy do pana wcześniej niż komendant Vimes
[ Pobierz całość w formacie PDF ]