[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.– Do samego końca.– O czym ty mówisz?– Zaczekam tu na niego.Dziewczynki protestowały.– Mamusiu, nie rób tego.Mamo, chodź z nami, musisz z nami iść.Mamusiu, proszę.– Nic mi się nie stanie – powiedziała Paige.– Będę bezpieczna.Naprawdę.Wszystko będzie dobrze.Naprawdę.Marty, kiedy ten drań wyczuje, że odchodzisz, pojawi się tutaj.Będzie się spodziewał, że jesteśmy razem.– Mówiąc to wkładała dwa następne naboje do magazynka mossberga.– Nie spodziewa się, że będę tu na niego czekała.Marty przypomniał sobie, że tak samo dyskutowali wcześniej, w chacie, gdy chciała wyjść na zewnątrz i ukryć się za skałami.Jej plan nie zadziałał wówczas, choć nie dlatego, że miał jakieś wady.Ten Drugi przejechał obok niej, najwidoczniej nieświadomy tego, że ona tam jest i czeka na niego.Gdyby nie wykonał tak niespodziewanego manewru i nie wpakował się wozem prosto w chatę, mogłaby podejść go niezauważenie i strzelić.Nie chciał jednak zostawiać jej samej przy drzwiach.Ale nie było czasu na dyskusje, bał się, że za chwilę utraci resztki sił.Poza tym nie miał nic lepszego do zaproponowania.Z trudem rozpoznawał twarz Paige.Miał nadzieję, że nie jest to ostatni raz, kiedy ją widzi.Wyprowadził Charlotte i Emily z przedsionka do nawy.Poczuł zapach kurzu, wilgoci i szczurów, które się tu zagnieździły w ciągu lat, jakie minęły od czasu, gdy członkowie sekty opuścili to miejsce.Po stronie północnej bezlitosny wicher nawiewał śnieg przez wybite okna.Gdyby zima miała serce, martwe i wycięte z bryły lodu, nie byłoby ono zimniejsze niż wnętrze kościoła, a tchnienie samej śmierci nie mogło być bardziej lodowate.– Zimno mi w stopy – powiedziała Emily.– Cśśśśś.Wiem – uciszył ją.– Mnie też – odezwała się szeptem Charlotte.– Wiem.To, że miały tak przyziemny powód do narzekania, uczyniło ich sytuację bardziej normalną, mniej przerażającą.– Naprawdę zimno – nie przestawała Charlotte.– Nie zatrzymujcie się.Aż do samego końca.Na nogach mieli tenisówki.Śnieg przesiąkał przez materiał i zmieniał się w lód.Przez całą długość nawy zwieszały się cienie jak dekoracja z chorągiewek, ale ta duża komnata była jaśniejsza niż przedsionek.Ostrołukowe, dawno powybijane okna zdobiły obie boczne ściany i wznosiły się na dwie trzecie wysokości między podłogą a sklepieniem.Wpadało przez nie trochę światła, które wydobywało z mroku rzędy ławek, długie środkowe przejście wiodące do balustrady prezbiterium, miejsca dla chóru, a nawet resztek wysokiego ołtarza.Najjaśniejszymi punktami w kościele były profanacyjne rysunki i napisy wykonane ręką wandali.Podejrzewał, że malowano je fosforyzującą farbą; rzeczywiście, w ciemniejszych zakątkach litery świeciły pomarańczowo, niebiesko, zielono i żółto, krzyżując się, zwijając i splatając.W końcu zdawało się, że to prawdziwe węże, pełznące po ścianach.Marty czekał w napięciu na odgłos strzałów.Przy balustradzie, oddzielającej prezbiterium od reszty kościoła, nie było furtki.– Idźcie dalej – ponaglił dziewczynki.Weszli na podest ołtarza.Na tylnej ścianie wisiał wysoki na trzydzieści stóp drewniany krzyż, pokryty pajęczynami.Lewa ręka mu zdrętwiała, czuł jednak, że jest okropnie spuchnięta.Bolała tak, jakby w jego ramieniu tkwił chory ząb.Czuł mdłości, choć nie wiedział, czy to z powodu upływu krwi, czy ze strachu o Paige.Paige wycofała się od wejścia do miejsca w przedsionku, które pozostałoby zacienione nawet po otwarciu drzwi.Wpatrując się w szczelinę między drzwiami a framugą, dostrzegła w niewyraźnym, szarym świetle i gęstniejącym śniegu jakiś widmowy ruch.Podniosła i opuściła broń.Za każdym razem, gdy zdawało się, że nadeszła chwila konfrontacji, traciła oddech.Nie musiała czekać zbyt długo.Po trzech czy czterech minutach usłyszała głośne kroki.Wyczuwając Marty’ego Ten Drugi wkroczył do kościoła pewnie i śmiało.Gdy przestępował próg, majacząc w bladym świetle, Paige wycelowała w środek jego klatki piersiowej.Broń drżała w jej rękach jeszcze przed naciśnięciem spustu, podskakując w chwili odrzutu.Natychmiast wprowadziła do komory zamkowej następny nabój i wypaliła.Pierwszy pocisk dosięgnął celu, drugi prawdopodobnie utkwił we framudze drzwi, ponieważ mężczyzna cofnął się gwałtownie do tyłu i zniknął z pola widzenia.Wiedziała, że go raniła, ale nie usłyszała krzyku.Wyszła ze swojej kryjówki na zewnątrz, pełna nadziei i jednocześnie obaw, przygotowana na to, że ujrzy martwego mężczyznę na stopniach schodów.Jednak nigdzie go nie dostrzegła i w jakiś sposób nie było to dla niej niespodzianką, choć jego błyskawiczne zniknięcie było tak zagadkowe, że się odwróciła.Patrzyła zmrużonymi oczami we fronton kościoła, jakby się spodziewała, że ten człowiek będzie się po nim wspinał z chyżością pająka.Mogła poszukać jego śladów na śniegu i wytropić go.Podejrzewała, że o to mu właśnie chodzi.Przerażona, biegiem wpadła z powrotem do kościoła.Zabić ich, zabić ich wszystkich, zabić ich teraz.Pocisk ze strzelby myśliwskiej.W gardło.Żłobi głęboką bruzdę w jego ciele.Wzdłuż szyi po jednej stronie.Twarde kawałki tkwią w prawej skroni.Lewe ucho ma postrzępione, ocieka krwią.Lewy policzek i broda pokryte ołowianym trądzikiem.Dolna warga rozerwana.Zęby wykrzywione i połamane.Pluje kawałkami śrutu.Płomień bólu.Oko na szczęście nie uszkodzone, widzi dobrze.Biegnie zgarbiony wzdłuż południowej ściany kościoła.Pozbawiony cienia.Pozbawiony żony, dzieci, matki, ojca.Odeszli.Jego życie zostało ukradzione, wykorzystane i odrzucone.Nie ma lustra, w które mógłby spojrzeć, nie ma odbicia, które potwierdziłoby jego cielesność.Zostały tylko ślady stóp na świeżym śniegu, potwierdzające jego istnienie.Ślady stóp i nienawiść.Claude Rains z „Niewidzialnego człowieka”.Szuka gorączkowo wejścia, badając każde z mijanych okien.Porozbijane wysokie witraże.Zostały tylko stalowe słupki.Gdzieniegdzie, pomiędzy nimi, widać powyginany i poszarpany ołowiany drut, tworzący zarys nierozpoznawalnych już religijnych symboli i figur.Pozostały tylko monstrualne formy, równie bezkształtne jak roztopiony wosk.Przedostatnie okno nawy jest puste, nie ma w nim stalowej ramy, słupków, ołowianego drutu.Granitowy występ stanowiący podstawę okna jest na wysokości pięciu stóp nad ziemią.Podciąga się w górę ze zwinnością gimnastyka i przysiada na głębokim parapecie.Wpatruje się w niezliczone cienie, poprzecinane dziwnymi, wijącymi się strumieniami fosforyzujących barw – pomarańczowej, żółtej, zielonej i niebieskiej.Krzyk dziecka
[ Pobierz całość w formacie PDF ]