[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Zwisała aż do samej ziemi.- Pańska bandana - powiedziała ponownie.- Po co?- Muszę zrobić opaskę.- Po co?- By powstrzymać krwawienie.- Och.Racja.Niechętnie, niemal z wyrzutem, Pender zdjął bandanę ipodałIrene.Przez chwilę nie mógł pojąć, dlaczego chciałauratować Maxwellowi życie.Ale tak, oczywiście, że musieliutrzymać go przy życiu.W końcu, jak inaczej mogliby dowiedziećsię, co się stało z resztą truskawkowych blondynek? No chyba,że.- Pani doktor, czy kiedy byliście razem, Maxwell powiedziałpani coś na temat pozostałych dziewczyn?- Opowiedział mi wszystko.- Nazwiska i tak dalej?- Nazwiska i tak dalej.Wszystko mam zapisane w notesie.Niech pan tu przyciśnie - powiedziała, wskazując murozerwaną arterię, po czym zawiązała opaskę.Dopiero gdykrwawienie ustało, Irene wsunęła ręce w rękawy marynarkiPendera i pozapinała guziki.- Ile ich w sumie było?- Dwanaście - odparła Irene.- Aącznie z Wiśniewski?- Aącznie z Wiśniewski.Irene przestąpiła nieruchome ciało Maxwella; przyklękła, byobejrzeć ranę w ramieniu.Nie wyglądała tak zle.Ale kiedyprzycisnęła do niej kawałek sztucznego jedwabiu, oddartego zzakrwawionej koszuli mężczyzny, przypomniały jej się dyżury wszpitalu w Pało Alto.Rany wylotowe zawsze były poważniejsze.Kazała Penderowi podnieść Maxwella, by mogła obejrzeć plecyrannego.Rany wylotowej jednak nie było.Kula musiała nadaltkwić gdzieś w ciele.Max jęknął, gdy układali go z powrotem na ziemi.Jegoniezwykły umysł nadal pracował, lecz mężczyzna czuł, jak jegowola ulatnia się, dryfuje ku spokojnemu różowemu niebu.- Tylko spokojnie - powiedziała Irene.- Wszystko wporządku, rozluznij się.Na oczy Maxwella spadł loczek blond włosów.Delikatniesczesała go na bok.- Musimy go zabrać do szpitala - powiedziała do Pendera.- Jest pani tego pewna? - zapytał szeptem.- Ocalić mu życie iryzykować, że któregoś dnia odzyska wolność?Spojrzała na Pendera bez wyrazu.- Wie pani, jak miała pani zginąć? - kontynuował szeptem.- Numer trzynaście.- A jaką.- Irene chciała spytać, jaką to robiło różnicę.Jednak coś w wyrazie twarzy agenta kazało jej zamknąć usta.-Nie, nie wiem.Pender poczuł, jak ogrania go smutek z powodu tego, co miałzamiar zrobić.Przez lata jego zwyczajem - niemal religią - stałosię, by oszczędzać innym potworności, które sam widział, aprzynajmniej cywilom, w tym byłej żonie.Prawda, postawa taprzyczyniła się do rozpadu ich małżeństwa, ale większość ludzi niepotrafiłaby wytrzymać w świecie, który on zamieszkiwał.A teraz zamierzał wziąć tą biedną doktor Cogan, tę ogolonąna łyso sierotę, ubraną jedynie w jego za dużą marynarkę, iwciągnąć ją w całe to gówno.Wetrzeć jej w twarz.- Na początek zgwałciłby panią, wielokrotnie, w każdydający się do tego wykorzystać otwór pani ciała i w każdejpozycji, jaką zdołałby wymyślić.Związałby panią, pozował,przebierał, torturował, penetrował i wkładał w panią różneprzedmioty, raz za razem, w narastającym szale, który skończyłbysię jedynie pani śmiercią.Jeśli miałaby pani szczęście, szybkostraciłaby pani przytomność - nie, żeby go to powstrzymało przedczymkolwiek - albo zginęła przedwcześnie, na przykład odpęknięcia czaszki, krwawienia wewnętrznego lub przez uduszenie.Jeśli to ma być szczęście, pomyślała Irene, to nie chcęwiedzieć, co to pech.Ale nie próbowała powstrzymywać Pendera.Podobało jej się, że był tak blisko.Gwarantował schronienie,bezpieczeństwo.Wiedziała, że nic, co mógłby powiedzieć, nie możewpłynąć na jej wierność przysiędze Hipokratesa.Wiedziała też, żemusi go wysłuchać do końca.- Ale jeśli natura pechowo obdarzyła panią ponadprzeciętnąwytrzymałością lub wolą przetrwania, na końcu czekałby napanią nóż.Umysł Pendera podryfował do sypialni domku na małejfarmie w Prunedale.Harriet Weldon zsuwa prześcieradło, którymMaxwell przykrył do pasa ciała kobiet.Jeden z detektywówwydaje z siebie westchnienie, inny jęknięcie.Fotograf robi zdjęcie.Flesz lampy błyskowej na stałe wypala obraz w pamięciPendera.Agent zastanawia się, ile ciosów nożem potrzeba było, bycałkowicie zmasakrować kobiece łono, zmienić je wnierozpoznawalną masę.Sto? Tysiąc?- Agencie Pender?Z lekkim szokiem Pender odkrył, że stoi nad ciałemMaxwella.- Przepraszam.Odpłynąłem na chwilę.Chyba jestembardziej zmęczony niż mi się zdawało.Na czym to stanąłem?- Na nożu.- A, tak.Nóż.Porządny mocny nóż rzeznicki.Dośćwytrzymały, by przetrwać uderzenie w kość, kość miednicy.Raz,drugi, dziesiąty, setny raz, aż zostanie tylko krwawa.- Już wystarczy.Proszę.Irene kręciło się w głowie.Poczuła, że przewraca się na ciałoMaxwella.Pender podtrzymał ją ramieniem.- Kinch - powiedziała, gdy posadził ją w wygodnej pozycjiparę metrów dalej.- Co?- Kinch.Tak się nazywa alter ego, które patroszy kobiety.- Zatem, pozwoli mi pani to zrobić?- Co takiego?- Poluzować opaskę.Irene zastanowiła się.Zastanawiała się nad tym dłużej ibardziej poważnie niż potrafiłaby się przyznać, nawet przed samąsobą.Na jej ostatecznej decyzji zaważyła jednak nie tyle przysięgaHipokratesa, co unikatowość człowieka, który przed nią leżał.Przez ponad dziesięć lat kariery w badaniu i leczeniuzaburzeń dysocjacyjnych Irene nigdy nie słyszała o kimś nawet wprzybliżeniu podobnym do Maxwella.Był sui generis
[ Pobierz całość w formacie PDF ]