[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Doskonała skóra na zelówki.Ostrzegł mnie, że obecnie dozorca co dwie godziny obchodzi teren.Po wyprawie na węgiel kupił dwa psy, które na noc spuszcza z łańcucha."Szkoda was, pieski - pomyślałem - ale wy służycie Niemcom, a uczciwi ludzie muszą przecież z czegoś żyć i rodzinom pomagać.Musimy się was pozbyć".Postarałem się o truciznę na szczury, którą zmieszałem z mielo­nym mięsem, i już po godzinie policyjnej poszedłem pod fabrykę.Gdy stanąłem pod parkanem, przez szpary zobaczyłem węszące psy z nosami przy deskach.Porobiłem z mięsa kulki i przerzucałem przez parkan.Następnego dnia psy zdechły, a w nocy poszliśmy z Antosiem po pasy transmisyjne.Tadek narysował nam szczegółowy plan fabryki, który do­kładnie przestudiowaliśmy, więc czuliśmy się jak u siebie w domu.Staraliś­my się tylko nie zostawiać śladów na śniegu.Drzwi prowadzące na klatkę schodową były otwarte.Łomem, który przyniosłem z domu, wyrwałem z futryny skobel, przy którym wisiała duża kłódka.Już po wszystkim wsadziłem go mocno na swoje miejsce, więc nie było żadnego znaku, że ktoś się dobierał.Gdy już byliśmy w hali maszyn, zaczęła się praca.Pasy skórzane zwijaliśmy w rolki i pakowaliśmy do worków, a parciane cięliśmy na drobne kawałki i wrzucaliśmy do skrzyni na odpadki stojącej w rogu hali.Tyle z tym było roboty i tak nam się przyjemnie pracowało, że zapomnieliś­my o obchodzie dozorcy.Przypomniał nam o tym terkot budzika w jego mieszkaniu.Teraz już wychodzić nie można.Stojąc z dala od okien widzieliśmy, jak chodził po terenie, a po kilku minutach trzaśniecie drzwiami zawiadomiło nas, że cieć poszedł spać.Po zniszczeniu wszystkiego, co tylko mogliśmy zniszczyć, bez żadnych przeszkód wróciliśmy do domu.Następnego dnia każdy dostał kawał pasa na zelówki.Tadek nie chciał skóry, bo mieszkał przecież na terenie fabryki i w razie odkrycia kradzieży mógłby podpaść.Więc po sprzedaniu pozostałych pasów dostał swoją dolę w złotówkach.Od tego dnia często chodziłem do fabryki, dobierając sobie różnych kolegów.Najlepiej jednak pracowało mi się z Antosiem.Nie bał się i robił wszystko tak, jak kazałem.Wynieśliśmy kilka małych motorów elektrycz­nych, wszystkie główki elektrycznych maszyn do szycia, wiele worków wełny nie gręplowanej.Wreszcie nie było już co brać.Wtedy znów Tadek doniósł nam, że jest jeszcze jedno pomieszczenie, nienaruszone, na pierw­szym piętrze, do którego można dostać się tylko przez okno od strony ulicy.Powiedział, gdzie leży drabina i które to okno.Budynek odgradzał od ulicy siatkowy parkan.Na tę robotę poszedłem także z Antkiem.Przedostaliśmy się przez parkan, obeszliśmy cały teren fabryki i znaleźliśmy się pod oknem, którym mieliśmy dostać się do środka.Było zamknięte, lecz brakowało w nim kilku szybek.Gdy stanąłem na ostatnim szczeblu drabiny, dolna część okna była na wysokości moich piersi.Wspiąłem się na parapet, przez wybitą szybkę wsadziłem rękę, otworzyłem okno i już byłem w środku.Za chwilę był już i Antoś.Okazało się, że jesteśmy w magazynie z kapeluszami.Wkoło na półkach stały długie owalne pudła, a w każdym było kilka kapeluszy tego samego fasonu i gatunku.Zaczęła się robota.Otwieraliśmy pudła i kapelu­sze, które nam się podobały, wciskaliśmy jedne na drugie - i do worków, a te, które nam nie odpowiadały, rzucaliśmy na podłogę.Antoś podchodził co chwilę i pokazując różne fasony i kolory kapeluszy pytał:- Te brać, zobacz? A te? Patrz, jakie ładne! Chodź, zobacz, co tu znalazłem! - woła Antoś z kąta.Była to skrzynka pełna szpulek jedwabnych nici w różnych kolorach.- Syp do worka, przydadzą się - odpowiadałem podstawiając kolejno worki, żeby jednego za bardzo nie obciążyć.Spieszyliśmy się z robotą, żeby nas nie nakrył dozorca.Zdradziłaby nas drabina stojąca pod oknem.Gdy już chcieliśmy wychodzić - pech.Na ulicy, naprzeciwko naszego okna, spotkało się dwóch policjantów.Stanęli, przy­witali się i zaczęła się rozmowa: o dzieciach, drożyźnie, węglu, psiej służbie.Spojrzałem na zegarek: za dwadzieścia druga, a o godzinie drugiej obchód dozorcy.Antoś już się denerwuje.Do obchodu jeszcze brak tylko dziesięciu minut, a policjanci stoją za płotem, drabina pod oknem, a my siedzimy jak w pułapce.- Co będzie? - pyta wreszcie Antoś.- Wojna - odpowiedziałem, wykładając na stół swoją spluwę i dwa granaty, które na każdą taką wyprawę zabierałem.Już miałem gotowy plan: jak wyjdzie cieć i zobaczy drabinę, to zawoła policjantów.Wtedy na pewno staną pod drabiną.Będą się zastanawiali nad tym, czy jest ktoś na górze i co robić.Wtedy rzucę granat.Jeden powinien wystarczyć.Gdy tak rozmyśla­łem, policjanci pożegnali się i każdy poszedł w inną stronę.- Skacz, Antoś! - krzyknąłem.- Wyrzucę worki, a ty je zabieraj i urywaj się!Gdy Antoś już uciekł z dwoma workami, zszedłem i ja, spokojnie odstawiłem na miejsce drabinę, w miarę możliwości zatarłem na śniegu ślad miejsca, w którym stała, i teraz dopiero szybko uciekłem z workami pod drewniany parkan z drugiej strony fabryki.Antoś już siedział na parkanie [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • szamanka888.keep.pl