[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Sądzę, że odkrył, kto to zrobił.Przyszedł z wynikami śledztwa do ojca, aleten wcale nie zaniósł ich na policję.Kiedy zobaczył, co jest w raporcie, po-prosił pana Scotta, żeby coś dla niego zrobił, a kiedy ten odmówił, ojciecprzyszedł z raportem do ciebie i poprosił cię o pomoc.Przerywam.Po prostu nie mogę wydobyć z siebie następnych słów.Wca-le nie ze strachu, tylko nie jestem już tak pewien, jak jeszcze dwie godzinytemu, że chcę poznać odpowiedz.Jednak Jack Ziegler nie pozwala mi dłużej się wahać.- Powiedziałeś, żetwój ojciec przyszedł do mnie po pomoc? Rozumiem.A co, twoim zdaniem,zdarzyło się potem?Prawdę mówiąc, przyleciałem w te góry właśnie po to, żeby o tym po-rozmawiać.Do tego momentu zmierzały moje rozmowy z Wallacem Wain-wrightem i Lanie Cross oraz wyciąganie wspomnień od Sally, Addisona, anawet Mariah.Po to zbierałem wszystkie dowody, łącznie z zaginionymobecnie albumem z wycinkami.Jeśli teraz tego nie powiem, cale miesiącepracy pójdą na marne, podobnie jak podróż do Aspen.Muszę jednak pamiętać, że jeśli w końcu to powiem, mogę już nigdy nie zoba-czyć żony i syna.Jednak wykazuję się, jak już nieraz w życiu, odwagą głupca.- Uważam, że w jakiś sposób zmusiłeś Colina Scotta, żeby.żeby się za-jął problemem ojca.No, wreszcie padły te słowa.Jack Ziegler potrząsa głową z lekkim smutkiem, ale nie spogląda namnie, tylko przez okno, na przyprawiający o zawroty głowy widok.- Zająłsię problemem? - Prycha, a potem kaszle.- To jak kwestia z marnego filmu.Zajął się czym?- Wiesz, co mam na myśli.- Wiem, co masz na myśli i, szczerze mówiąc, czuję się urażony.Mówi teraz niskim, niemal pieszczotliwym tonem, a mnie ciarki prze-chodzą po plecach.Znów czuję, jak zagęszcza się atmosfera, pojawia sięjakieś mgliste zagrożenie.- Nie chciałem.- Oskarżasz swojego ojca o zbrodnię, Talcotcie.Używasz śmiesznycheufemizmów, ale o to ci właśnie chodzi, prawda? Uważasz, że ojciec wynająłtego Scotta, żeby popełnił morderstwo.- Z każdą chwilą coraz bardziej traciopanowanie.- Już samo to jest okropne.A teraz jeszcze oskarżasz mnie, żemu pomagałem.Kiedy poruszysz gniazdo, wyjaśnił mi Sędzia, musisz spalić je do końca,bo nie uda ci się uciec przed szerszeniami, jeśli się z niego wydostaną.- Posłuchaj, wujku.Przecież wiem, jak zarabiasz na życie.- Nie, nie sądzę, żebyś wiedział.- Wydyma usta i unosi dłoń, po czym celujepomarszczonym palcem w moją twarz.- Tak, tak, oczywiście tobie się wydaje, żewiesz.Wszystkim się wydaje, że wiedzą.Czytają gazety i te kretyńskie książki, atakże sprawozdania tych głupich komisji.Ale nikt tak naprawdę nie wie.Nikt.- Ztrudem podnosi się na nogi, ale choć raz starcza mi rozsądku, by nie proponowaćmu pomocy.- Chodz ze mną, Talcotcie, chcę ci coś pokazać.Podążam za nim, gdy sunie cicho w miękkich papciach przez długi po-kój.Mijamy to niezwykłe okno z wywołującym zawroty głowy widokiemAspen i wchodzimy do kuchni pełnej sprzętów z nierdzewnej stali, gdzietęga kobieta słowiańskiego pochodzenia gotuje lunch.Wiem już, skąd roz-nosił się ten pikantny zapach, gdyż widzę jak dosypuje przyprawę do garn-ka.Mój gospodarz wypowiada do niej parę słów w języku, którego nie po-trafię rozpoznać, na co ona uśmiecha się lekko i wychodzi.Przez wielkieokna w tylnej ścianie kuchni można podziwiać ten sam widok, co z salonu.Natomiast przeciwległa część tego pomieszczenia przechodzi w cieplarnię,gdzie zaskakująco różnorodne rośliny napełniają zapachem powietrze.Wchodząc tam za Jackiem Zieglerem zastanawiam się przez chwilę, jak tamieszanka aromatów wpływa na smak jedzenia.- Spójrz - zwraca się do mnie wujek Jack, wskazując palcem coś podrugiej stronie szklanej ściany.- Rozumiesz, o co mi chodziło? Wszyscy.Czuję się zdezorientowany.- Uhm, wszyscy.co?- Wszyscy myślą, że wiedzą.Spójrz!Posłusznie spoglądam.Przebieram poważny wyraz twarzy, licząc na to, żewezmie dezorientację za skupienie, gdyż nie mam najmniejszego pojęcia, o czymmówi.Podążam wzrokiem za jego drżącym palcem.Widzę szeroki, wygięty pastrawnika, śnieg błyszczący w silnym górskim słońcu, wysokie żywopłoty, wąską,krętą drogę prowadzącą w górę do jeszcze okazalszych domów producentówfilmowych i przedsiębiorców zajmujących się oprogramowaniem.Koło domuprzejeżdża minivan - Kimmer ich nie znosi, gdyż twierdzi, że wyglądają straszniestatecznie, i nie pozwala mi takiego kupić.W odległości mniej więcej stu metrówpod górę stoi ciężarówka zakładu energetycznego, a dwoje pracowników w mun-durach, kobieta i mężczyzna - naprawiają coś na słupie.Nieco bliżej muskularnakobieta w czarnych wysokich butach i żółtym kombinezonie ze spandexu, najwy-razniej odporna na mróz, prowadzi na spacer dobermana.Teraz z rzężeniemprzejeżdża podniszczona czerwona furgonetka z logo firmy zajmującej się pielę-gnacja trawników wioząca trzy odśnieżarki.Jack Ziegler stoi obok mnie z palcem przyciśniętym do szyby.Nadal niewiem, na co wskazuje.Natomiast czuję, że zaczynam się dławić od zapachutych wszystkich roślin.- W porządku - zaczynam ostrożnie.- Patrzę.- No, i co, widzisz ich? - Nagle powraca jego zdziecinnienie starcze, a jazastanawiam się, czy nie jest udawane.- Widzisz, jak nas obserwują?- Kogo mam widzieć?Chwyta mnie za ramię, wbijając we mnie gorące palce jak szpony
[ Pobierz całość w formacie PDF ]