[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.VZanim Tesla, Witt, Hotchkiss i Grillo wyruszyli na wyprawę w głąb ziemi, do Grove zjechała policja.Na szczycie Wzgórza błyskały światła, wyły karetki.Mimo całego hałasu i zamieszania, nikt z mieszkańców miasta nie wyszedł na ulicę, chociaż prawdopodobnie niektórzy z nich pozostali na miejscu.Albo ukrywali się wraz ze swymi rozpływającymi się snami jak Ellen Nguyen - albo opłakiwali swych zmarłych za zamkniętymi drzwiami.Grove było istnym miastem - widmem.Kiedy ścichło już wycie syren, nad czterema dzielnicami zapadła cisza głębsza niż milczenie północy Ostre słońce oświetlało puste chodniki, puste podwórka, puste podjazdy,Na huśtawkach nie było dzieci; nie było słychać radia, telewizji, maszynek do kawy, mikserów, wentylatorów.Na skrzyżowaniach ulic wciąż zmieniały się światła, ale oprócz radiowozów i karetek, których kierowcy i tak nie zwracali na nie uwagi, na ulicach nikogo nie było.Nawet sfory psów, które widzieli w mrocznej godzinie, poprzedzającej świt, odeszły, by zająć się swymi psimi sprawami gdzieś w ukryciu.Nawet psy wystraszyło jaskrawe słońce, świecące nad bezludnym miastem.Hotchkiss sporządził spis rzeczy, których potrzebowali, jeśli w ogóle mieli wyruszyć na tę wyprawę: liny, latarki, trochę odzieży.Dlatego po drodze zatrzymali się najpierw w Pasażu.Z całej czwórki najbardziej przygnębiony widokiem Pasażu był William.Przez wszystkie dni swojego życia zawodowego widział tu żywą krzątaninę od wczesnego ranka do wczesnego wieczoru.Teraz ani żywej duszy.Świeżo oszklone witryny - wybite uprzednio przez Fletchera - lśniły w słońcu, wabiły oko stosy wystawionych w nich towarów, ale nie było klientów ani sprzedawców.Wszystkie drzwi zamknięto na głucho; wewnątrz sklepów panowała cisza.Z jednym wyjątkiem.Ze wszystkich innych sklepów i urzędów tylko sklep zoologiczny pracował zwykłym trybem: drzwi były szeroko otwarte, wystawiony na sprzedaż towar szczekał, piszczał i w ogóle był źródłem wielkiego zgiełku i zamieszania.Podczas gdy Hotchkiss i Grillo plądrowali sklepy, kompletując listę zakupów, Witt zaprowadził Teslę do sklepu zoologicznego.Ted Elizando uzupełniał właśnie wodę w poidłach kroplowych, ustawionych wzdłuż rzędów klatek z kociętami.Nie zdziwił się na widok klientów.Właściwie jego twarz nie wyrażała żadnego uczucia.Nawet nie okazał, czy poznaje Williama, chociaż z pierwszych ich słów Tesla zorientowała się, że są znajomymi.- Dziś nikt do ciebie nie przyszedł, Ted? - rzucił Witt.Tamten skinął głową.Nie golił się od dwóch czy trzech dni; nie kąpał.- Ja.nie chciało mi się za bardzo wstawać, ale musiałem.Ze względu na zwierzaki.- Oczywiście.- Padłyby, gdybym się nimi nie opiekował - mówił powoli, z mozołem dobierając słowa, jak ktoś, kto z wysiłkiem stara się skupić myśli.Otworzył najbliższą klatkę i z gniazda, wymoszczonego skrawkami gazet, wyjął jakieś kocię.Wyciągnęło się na ramieniu Teda, wtuliwszy łebek w zgięcie jego łokcia.Pogłaskał je.Zwierzątko, zadowolone z tego wyróżnienia, wyginało grzbiet w łuk pod powolnymi posuwami jego dłoni.- Chyba już nikt z miasta ich nie kupi, wszyscy wyjechali - powiedział William.Ted wpatrywał się w kotka.- Co mam robić? - zapytał cichym głosem.- Przecież nie mogę ich żywić bez końca.- Głos cichł mu z każdym słowem, aż ścichł do szeptu.- Co się tu wyprawia? Dokąd oni odeszli? Gdzie oni się wszyscy podziali?- Po prostu wyjechali z miasta, Ted - powiedział William.- I chyba nie mają zamiaru wracać.- Jak myślisz, czy Ja też powinienem wyjechać? - spytał Ted.- Tak, chyba tak.Ted był wstrząśnięty:- A co ze zwierzętami?Dopiero teraz, widząc rozpacz Teda, Tesla uświadomiła sobie rozmiary tragedii, która spadła na Grove.Kiedy po raz pierwszy przemierzała jego ulice jako posłaniec Grillo, obmyśliła scenariusz zagłady miasteczka.Ten o bombie w walizce i apatycznych growianach, wypędzających proroka w chwili, gdy miastem wstrząsa potężny wybuch.Ta opowiastka niewiele różniła się od rzeczywistości.Co prawda eksplozja miała przebieg raczej powolny i skryty, a nie szybki i gwałtowny, ale jednak nastąpiła.Wyludniła ulice, pozostawiając garstkę nielicznych - jak Ted - by snuli się wśród ruin, ratując resztę ocalałych zwierząt.Jej scenariusz miał być fikcyjną zemstą na sytym, zadowolonym z siebie miasteczku.Ale z perspektywy czasu okazywało się, że Tesla była z siebie tak samo zadowolona jak Grove, równie pewna swej wyższości moralnej, jak miasto swojego bezpieczeństwa.Panowała tu prawdziwa rozpacz, poniesiono realne straty.Ludzie, którzy mieszkali w Grove, a potem z niego uciekli, nie byli wycinankami z papieru.Tu było ich życie, ich miłość, ich rodziny i domowe zwierzęta; zakładali tu swoje domy w przekonaniu, że znaleźli swoje miejsce na ziemi, w którym będą bezpieczni.Tesla nie miała prawa ich sądzić.Nie mogła znieść widoku Teda, głaszczącego zwierzątko z taką czułością, jakby hołubił resztki swojego zdrowia psychicznego.Zostawiła go w towarzystwie Witta i wyszła na jaskrawo oświetlony parking; skręciła za róg, by się przekonać, czy dojrzy stąd Coney Eye ukryte wśród drzew.Badała wzrokiem szczyt Wzgórza, aż wypatrzyła szpaler pierzastych palm, biegnący wzdłuż podjazdu.Między palmami niejasno majaczyła jaskrawa fasada domu, który wymarzył sobie Buddy Vance.Nie była to wielka pociecha, ale przynajmniej bryła budynku jeszcze stała.Tesla obawiała się, że wyrwa będzie po prostu rozwierać się coraz szerzej, podkopując rzeczywistość, by na koniec wchłonąć cały dom.Nie robiła sobie nadziei, że wyrwa mogłaby się po prostu zasklepić; czuła, że tak nie jest.Ale dopóki utrzymywał się stan obecny, nie było jeszcze źle.Jeśli będą działać szybko, jeśli odnajdą dżaffa, być może wymyślą jakiś sposób odwrócenia zagłady.- Widzisz coś? - zapytał Grillo.Wyszedł zza węgła wraz z Hotchkissem.Obaj uginali się pod ciężarem szabru: zwojów liny, latarek, baterii, różnych swetrów.- Tam w dole będzie zimno - odpowiedział Hotchkiss na jej pytania.- Wściekle zimno i prawdopodobnie mokro.- Mamy do wyboru: utopić się, zamarznąć albo spaść i skręcić kark - powiedział Grillo, siląc się na dobry humor.- Lubię mieć coś do wyboru - odparła Tesla, zastanawiając się w duchu, czy powtórne konanie będzie równie ohydne jak pierwsze."Nawet o tym nie myśl - skarciła się
[ Pobierz całość w formacie PDF ]