[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.U siebie w pokoju zawin¹³em w to garnitur, który ju¿ mniej wiêcejwróci³ do formy po przemoczeniu ubieg³ej nocy, wypisa³em na paczceccyjne nazwisko i adres i zanios³em j¹ do recepcji.Kierownik by³ naposterunku112 113- Gdzie jest najbli¿szy urz¹d pocztowy? - zapyta³em.- Moje uszanowanie panu.- Wyszukanie przyjazne powitanie by³oautomatyczne, ale kierownik ju¿ siê nie uœmiecha³.- Mo¿emy to panuza³atwiæ.- Dziêkujê, ale chcê to nadaæ osobiœcie.- A, rozumiem.- Nic nie rozumia³, w szczególnoœci tego, ¿e niechcia³em powodowaæ ¿adnego unoszenia brwi ani marszczenia czo³a nawidok pana Shermana wychodz¹cego z du¿¹ paczk¹ pod pach¹.Poda³ miadres, którego nie potrzebowa³em.W³o¿y³em paczkê do baga¿nika ¨wozu policyjnego i ruszy³em przezmiasto i przedmieœcia, a¿ wreszcie znalaz³em siê w wiejskiej okolicyzmierzaj¹c na pó³noc.Wiedzia³em, ¿e jadê wzd³u¿ wód Zuider Zee, ale niemog³ém ich dojrzeæ, bo zas³ania³a je tama zaporowa, biegn¹ca po prawejstronie drogi.Po lewej te¿ nie by³o wiele do ogl¹dania; krajobraz holen-derski nie jest stworzony do wprawiania turysty w ekstazê.Niebawem dotar³em do tablicy z napisem "Huyler - 5 km" i o kilkasetjardów dalej skrêci³em w lewo z szosy, i wkrótæe potem zatrzyma³em wózna ma³ym placyku wioski jakby wyjêtej z widokbwki.Na placyku by³apoczta, a przed poczt¹ budka telefoniczna.Zamkn¹³em na klucz baga¿niki samochód i tam go pozostawi³em.Wróci³em na g³ówn¹ szosê, przeszed³em przez ni¹ i wdrapa³em siê naspadzist¹, poroœniêt¹ traw¹ tamê, z której mog³em wyjrzeæ na Zuider Zee.RzeŸwa bryza niebieszczy³a i bieli³a wody w póŸnopopo³udniowym s³oñcu,ale je¿eli idzie o widok, nie mo¿na by³o wiele wiêcej o tych wodachpowiedzieæ, bo otacza³ je l¹d tak nizinny, i¿ zdawa³ siê byæ zaledwiep³ask¹, ciemn¹ ³awic¹ na horyzoncie.Jedynym wyró¿niaj¹cym siê elemen-tem, jaki mog³em dojrzeæ gdziekolwiek, by³a wyspa znajduj¹ca siê o milêod brzegu w kierunku pâhiocno-wschodnim.By³a to wyspa Huyler, w³aœciwie nawet nie wyspa.By³a ni¹ niegdyœ, alejacyœ in¿ynierowie wybudowali groblê ³¹cz¹c¹ j¹ z l¹dem sta³ym, a¿ebype³niej udostêpniæ wyspiarzom dobrodziejstwa cywilizacji i ruchu turys-_cznego.Na wierzchu owej grobli zbudowano ¿u¿low¹ drogê.Sama wyspa tak¿e niczym siê nie wyró¿nia³a.By³a tak _a i p³aska, i¿zdawa³o siê, ¿e pierwsza wiêksza fala musi j¹ zalaE, ale tê p³askoœæurozmaica³y rozrzucone tu i bwdzie zabudowania gospodarskie, kilkadu¿ych holenderskich stodó³, a na zachodnim brzegu, po³o¿onym na-przeciw l¹du sta³ego, miasteczko skupione woko³o maleñkiego portu.I oczywi_cie, wyspa mia³a swoje kana³y.To by³o wszystko, co da³o siêdojrzeæ, wiêc wróci³em na szosê, przeszed³em ni¹ do przystanku i pierw-szym autobusem odjecha³em do Amsterdamu.Postanowi³em pójœæ wczeœnie na kolacjê, bo nie przewidywa³em, ¿ebymmia³ sposobnoœæ jeœæ póŸniej tego wieczora, i podejrzewa³em, ¿e cokol-los mi dzisiaj gotuje, lepiej nie wychodziæ temu na spotkanie z pe³-nym ¿o³¹dkiem.Potem po³o¿y³em siê do ³ó¿ka, bo nie przewidywa³emrównie¿, abym móg³ przespaæ siê póŸniej.Podró¿ny budzik wyrwa³ mnie ze snu o wpó³ do pierwszej w nocy.W³o¿y³em ciemne ubranie, ciemny marynarski golf, ciemne p³óciennepantofle na gumowych podeszwach i ciemn¹ brezentow¹ wiatrówkê.Re-õpvolwer umieœci³em w zamykanym na ekler, nieprzemakalnym futeralewsadzi³em do kabury podramiennej.Dwa zapasowe magazynki, w podo-bnym futerale, ulokowa³em w zaci¹ganej na zamek b³yskawiczny kieszenibrezentowej kurtki.Popatrzy³em têsknie na butelkê whisky stoj¹c¹ nastoliku i postanowi³em jej nie tykaæ.Wyszed³em.;' Wyszed³em, tak jak siê u mnie ju¿ sta³o drug¹ natur¹, schodkamiprzeciwpo¿arowymi.Ulica w dole by³a jak zwykle pusta, i wiedzia³em, ¿enie pod¹¿y za mn¹, gdy bêdê odchodzi³'z hotelu.Nikt nie musia³ iœæ zamn¹, bo ci, co mi Ÿle ¿yczyli, wiedzieli, dok¹d zmierzam i gdzie mnie mog¹znaleŸæ.A ja z kolei wiedzia³em, ¿e to wiedz¹.Mia³em jedynie nadziejê, i¿nie wie, ¿e wiem.Zdecydowa³em siê iœæ pieszo, bo nie mia³em teraz samochodu, a sta³emsiê uczulony na amsterdamskie taksówki.Ulice by³y puste - przynajmniej, które sobie wybra³em.Miasto wydawa³o siê bardzo æiche i spokojne._ Doszed³em do dzielnicy portowej, zorientowa³em siê, gdzie jestém,ruszy³em dalej, a¿ znalaz³em siê w cieniu szopy magazynowej.Fos-foryzuj¹ca tarcza mojego zegarka powiedzia³a mi, ¿e jest za dwadzieœciadruga.Wiatr przybra³ na sile i och³odzi³o siê z_acznie, ale deszcz niepada³, chocia¿ wisia³ w powietrzu.Wyczuwa³em jego zapach poprzezt¹, swoist¹ woñ morza, smo³y, lin i tych wszystkich rzeczy, któresprawiaj¹, ¿e dzielnice portowe pachn¹ tak samo wszêdzie na œwiecie.Postrzêpione, ciemne chmury mknê³y po tylko odrobinê mniej ciemnymniebie, od czasu do czasu ods³aniaj¹c na chwilê blady, wysoki pó³ksiê¿yc,czêœciej go zakrywaj¹c, ale nawet kiedy by³ niewidoczny, ciemnoœæ nieby³a absolutna, bo w górze wci¹¿ szybko siê przesuwa³y plamy rozœwiet-lonego gwiazdami nieba.Kiedy robi³o siê jaœniej, patrzy³em na port, który rozci¹ga³ siê najpierww pó³mrok, a potem w nicoœæ.Dos³ownie setki barek sta³y w tym porcie,jednym z wielkich portów transportowych œwiata - barek siêgaj¹cychpod wzglêdem rozmiaru od ma³ych, szeœciometrowych, do potê¿nych,p³ywaj¹cych po Renie - a wszystkie st³oczone w rzek³byœ niemo¿liwymdo rozwik³ania nie³adzie.Wiedzia³em jednak, ¿e nie³ad ten jest bardziejpozorny ni¿ rzeczywisty.Barki by³y niew¹tpliwie st³oczone, ale - choæwymaga³oby to wysoce zawi³ego manewrowania - ka¿da mia³a swój114 115dostêp do w¹skiego szlaku ¿eglownego, który zbiega³ siê z kilkoma corazszerszymi szlakami przed dotarciem do otwartych wód rozci¹gaj¹cych siêdalej, Barki by³y po³¹czone z l¹dem szeregiem d³ugich, szerokich nawodnychpomostów, do których z kolei do³¹cza³y siê pod prostym k¹tem inne, wê¿sze.Ksiê¿yc skry³ siê za chmur¹.Wysun¹³em siê z cienia i wszed³em na jedenz g³ównych pomostów.W moich gumowych pantoflach st¹pa³em bezg³oœ-nie po mokrych deskach, ale gdybym nawet kroczy³ w podkutych butach,w¹tpiê czy ktokolwiek - poza tymi, co mieli wobec mnie z³e zamiary- zwróci³by na to uwagê, bo chocia¿ wszystkie barki by³y prawie napewno zamieszkane przez za³ogi, a w wielu wypadkach tak¿e i ich rodziny,wœród setek stoj¹cych tam statków widaæ by³o jedynie tu i ówdzie kilkaœwiate³ w kabinach.Poza st³umionym zawodzeniem wiatru i cichym skrzy-pieniem i chrobotem, kiedy poruszane wiatrem barki ociera³y siê ³agodnieo deski, panowa³a absolutna cisza.Ten port barkowy by³ miastem samw sobie, a miasto to spa³o.Przeszed³em mniej wiêcej jedn¹ trzeci¹ d³ugoœci g³ównego pomostu,gdy ksiê¿yc wynurzv³ siê zza chmur.Przystan¹³em i rozejrza³em siê.O jakieœ piêædziesi¹t kroków w tyle szli ku mnie cicho i zdecydowaniedwaj ludzie.Byli jedynie cieniami, sylwetkami, ale widzia³em, ¿e zarysyich prawych r¹k s¹ d³u¿sze od lewych.Coœ trzymali w prawych d³oniach.Nie zaskoczy³ mnie widok owych przedmiotów w ich rêkach, tak jak niezaskoczy³ mnie widok samych tych ludzi.Zerkn¹³em w prawo.Dwaj inni mê¿czyŸni zbli¿ali siê powoli od l¹dus¹siednim pomostem
[ Pobierz całość w formacie PDF ]