[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.- Rezerwy w ogniu!.Naprzód, łajdaki!.Świnie wam paść, psu-braty!.- wołali czarni od dymu, rozbestwieni oficerowie, ustawia-jąc nas na powrót w szeregi i płazując każdego, kto nawinął się impod rękęMajora między nimi nie było.Powoli zmieszani w odwrocie żołnierze znaleźli się w swoichplutonach, ściągnęli maruderowie i batalion wrócił do porządku.Ubyło jednak ze czterdziestu ludzi.- Gdzież oni się rozbiegli? - spytałem podoficera.- Aha, rozbiegli się - odparł zachmurzony.Nie śmiałem pomyśleć, że zginęli.Ze szczytu wzgórza zjechało dwu furgonistów; każdy prowadziłkonia objuczonego pakami.Naprzeciw nich wybiegli nasi podofi-165Bolesław Pruscerowie i wkrótce wrócili z pakietami nabojów.Wziąłem osiem, botyle mi brakowało w ładownicy, i zdziwiłem się: jakim sposobemmogłem je zgubić?- Wiesz ty - rzekł do mnie Katz - że już po jedynastej?.- A wiesz ty, że ja nic nie słyszę? - odparłem.- Głupiś.Przecież słyszysz, co mówię.- Tak, ale armat nie słyszę.Owszem, słyszę - dodałem skupiwszyuwagę.Grzmot armat i łoskot karabinów zlały się w jedno ogrom-ne warczenie, już nie ogłuszające, ale wprost ogłupiające.Ogarnęłamnie apatia.Przed nami, może na pół wiorsty, bałwaniła się szeroka kolum-na dymu, którą budzący się wiatr niekiedy rozdzierał.Wówczas nachwilę można było widzieć długi szereg nóg albo kasków, z poły-skującymi obok nich bagnetami.Nad tamtą kolumną i nad nasząkolumną szumiały granaty, wymieniane pomiędzy baterią węgier-ską, która strzelała spoza nas, i austriacką, odzywającą się ze wzgórzprzeciwległych.Rzeka dymu, ciągnąca się przez równinę ku południowi, kłębiłasię jeszcze mocniej i była bardzo pogięta.Gdzie Austriacy brali górę,zgięcie szło na lewo, gdzie Węgrzy - na prawo.W ogóle pasmo dymuwyginało się bardziej na prawo, jakby nasi już odepchnęli Austria-ków.Po całej równinie słała się delikatna mgła niebieskawej barwy.Dziwna rzecz: huk, choć silniejszy teraz, aniżeli był z począt-ku, już nie robił na mnie wrażenia; ażeby go słyszeć, musiałem siędopiero wsłuchiwać.Tymczasem bardzo wyraźnie dochodził mnieszczęk nabijanych karabinów albo trzask kurków.Przyleciał adiutant, zatrąbiono, oficerowie zaczęli przemawiać.- Chłopcy! - wrzeszczał na całe gardło nasz porucznik, któryniedawno uciekł z seminarium.- Zrejterowaliśmy, bo Szwabówbyło więcej, ale teraz zaskoczymy z boku ot tę kolumnę, widzicie?.Zaraz podeprze nas trzeci batalion i rezerwa.Niech żyją Węgry!.- I ja chciałbym pożyć.- mruknął Kratochwil.166LALKA- Pół obrotu w prawo, marsz!.Szliśmy tak kilka minut; potem pół obrotu w lewo i zaczęliśmyspuszczać się na równinę, usiłując dostać się na prawy bok kolumnywalczącej przed nami.Okolica wciąż falista ; z przodu widać przezmgłę pole zarośnięte badylami, za nim lasek.Nagle między owymi badylami spostrzegłem kilka, a potemkilkanaście dymków, jakby w rozmaitych punktach zapalono faj-ki; jednocześnie zaczęły nad nami świstać kule.Pomyślałem, żetak wychwalane przez poetów świstanie kul nie jest bynajmniejpoetyczne, ale raczej ordynaryjne.Czuć tam wściekłość martwegoprzedmiotu.Od naszej kolumny oderwał się sznur tyralierów i pobiegł ku ba-dylom.My maszerowaliśmy wciąż, jakby kule przelatujące z ukosanie do nas adresowano.W tej chwili stary podoficer, który szedł na prawym skrzydle gwiż-dżąc Rakoczego, wypuścił karabin, rozstawił ręce i zatoczył się jakpijany.Przez mgnienie oka widziałem jego twarz: miał z lewej stronyrozdarty daszek kaska i czerwoną plamkę na czole.Szliśmy wciąż ; naprawym skrzydle znalazł się inny podoficer, młody blondynek.Już zrównywaliśmy się z walczącą kolumną i widzieliśmy pustąprzestrzeń między dymem naszej i austriackiej piechoty, kiedy spo-za niej wynurzył się długi szereg białych mundurów.Szereg pod-nosił się i zniżał co sekundę, a jego nogi migały raz po razu, jak naparadzie.Stanął.Nad nim błysnęła taśma stali, pochyliła się i - zobaczyłemze sto wycelowanych do nas karabinów, lśniących jak igły w papierku.Potem zadymiło się, zgrzytnęło jak łańcuch po żelaznej sztabie, a nadnami i około nas przeleciał wicher pocisków.- Stój!.Pal!.Wystrzeliłem co rychlej, pragnąc zasłonić się chociaż dymem.Pomimo huku usłyszałem za sobą niby uderzenie kijem w człowieka;ktoś z tyłu padł zawadzając o mój tornister.Opanował mnie gniew167Bolesław Prusi desperacja ; czułem, że zginę, jeżeli nie zabiję niewidzialnego wro-ga.Nabijałem broń i strzelałem bez pamięci, trochę zniżając karabini myśląc z dziką satysfakcją, że moje kule nie pójdą górą.Nie patrzy-łem na bok ani pod nogi ; bałem się zobaczyć leżącego człowieka.Wtem stało się coś nieoczekiwanego.W pobliżu nas zatrzesz-czały bębny i rozległy się przeraźliwe piszczałki fajfrów.Toż samoza nami.Ktoś krzyknął: „ Naprzód!” i - nie wiem, z ilu piersi wy-buchnął krzyk podobny do jęku albo do wycia.Kolumna poruszyłasię z wolna, prędzej, biegiem.Strzały prawie ucichły i odzywały siętylko pojedyńczo.Z impetem uderzyłem o coś piersiami, pchanosię na mnie ze wszystkich stron, pchałem się i ja.- Kłuj Szwaba!.- krzyczał nieludzkim głosem Katz rwąc się na-przód.A że nie mógł wydobyć się z ciżby, więc podniósł karabin i waliłkolbą w tornistry stojących przed nami kolegów
[ Pobierz całość w formacie PDF ]