[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.- Nie bądźże kąpany we wrzątku, Sadułło Zakirzade.Dziesięć tysięcy drachm to wydatek olbrzymi.Zastanowić się więc mu­szę - odparł powoli, choć widać było, że utrzymanie spokoju ko­sztuje go wiele.- Podaruj mi chwilę do namysłu.A tymczasem.usiądź wygodnie, o czcigodny, i posil się nieco.I ugaś pragnienie.Ja tu zaraz wrócę.Wielmoża wysunął się z komnaty, po czym gubiąc pantofle tajemnym przejściem zbiegł spiesznie do piwnicy.Nieznajomy, którego kazał schwytać dziś wieczorem, z pewnością był człowie­kiem myślącym.Przekonał się przecież o tym dwukrotnie na własnej skórze.Warto zasięgnąć jego rady.Zawsze, co dwie chy­tre głowy, to nie jedna.“Wilka zobaczyć - szczęście.Nie widzieć - jeszcze większe" - pomyślał Hodża Nasreddin na widok wpadającego do celi jak oszalały dromader Kamalbeka.Ale nie wypchnął tej myśli na język.Czekał.Tymczasem zasapany wielmoża stanął przed więźniem, aby po­wtórzyć mu wiernie opowieść muzułmańskiego teologa, nie ro­niąc żadnego z usłyszanych przed chwilką szczegółów.Relację zaś zakończył pytaniem:- Co sądzisz o słowach mudarrisa? Mówi prawdę czy chce mnie oszachrować?Hodża Nasreddin rozłożył ręce.- Nie jestem wróżbitą, panie - oświadczył.- Jednakże znam fakty.Z ksiąg ludzi uczonych wiem doskonale, że prawdą jest, co rzekł.Dawni Grecy rzeczywiście wkładali zmarłym w usta prawdziwe monety, obole bite z czystego srebra.Nie były to monety duże, szóstą część drachmy zaledwie stanowiące.No, ale zmar­łych Greków istotnie było bardzo wielu, a więc i monet, gdyby je udało się znaleźć, byłaby ogromna liczba.Tysiące kilogramów srebra albo jeszcze więcej.- I ja tak myślę.Zresztą oszust by do mnie nie przyszedł.Bałby się - odparł Kamalbek gładząc brodę w zamyśleniu.- Na wszelki wypadek pokażę mudarrisowi lochy i narzędzia tortur.Jest moim gościem i przyszłym wspólnikiem, niechaj zobaczy na własne oczy wszystko, co go czeka, gdyby mnie zawiódł lub usiło­wał ocyganić.Rozmawiałem z nim długo, przekonałem się, że to światły człowiek i wielki uczony.Czterdzieści osiem lat Sadułła Zakirzade wykładał nauki w medresie Tillja-Kari, medresie Szir-dor, a potem w medresie Uługbeka, największych uczelniach Samarkandy.On dużo wie, z pewnością nie kłamie.Część odnale­zionego skarbu mu obiecałem.I chyba słowa dotrzymam - roz­ważał półgłosem wielmoża.Po czym w myślach zaczął rachować worki ze skarbem.Długo je liczył, aż wreszcie ocknął się ze słod­kich marzeń.I stał się cud.Ciasne serce bogacza, w którym bra­kło miejsca na ludzkie uczucia, nagle wezbrało wdzięcznością.Ka­malbek spojrzał łaskawszym okiem na Hodżę.- Tylko co ja teraz z tobą pocznę? - zastanowił się głośno.- Dużo słyszałeś, widziałeś.Zbyt dużo.Możesz być niebezpieczny.Ale podobasz mi się.Masz głowę na karku.Kto wie, możesz mi się jeszcze kiedyś znowu przydać.Dlatego puszczę cię, jeśli przy­sięgniesz, że nikomu nie zdradzisz moich tajemnic.I natychmiast opuścisz Samarkandę.A jak będę potrzebować twej rady, znajdę cię choćby pod ziemią.Mędrzec ucieszył się.- Opuścić Samarkandę? Niczego więcej nie pragnę, panie.Jeszcze dzisiaj wyniosę się z miasta,I rzeczywiście.Pierwszą gwiazdę na aksamicie niebios powitał Hodża Nasreddin daleko za murami obronnymi Samarkandy, ga­łązką ostu zmuszając osiołka do szybszego truchtu.Niebezpieczeń­stwo zawisłe nad głową mędrca było jeszcze zbyt bliskie, aby można sobie pozwolić na powolną włóczęgę.“Im prędzej przekroczymy Góry Zerawszańskie, tym lepiej dla nas obu.Okrutny wielmoża w każdej chwili może pożałować, że puścił nas wolno.A do Szachrisjabzu, rządzonego przez zupełnie innego beka, jego macki chyba nie sięgają?" - rozmyślał Hodża od czasu do czasu z niepokojem zerkając do tyłu.Jedynie bury kłapouch, rozleniwiony kilkudniowym pobytem w mieście, ani rusz nie mógł pojąć, dlaczego drogę wiodącą ostro pod górę musi połykać w tempie zagrażającym jego płucom i sercu?*Nadziej co rychlej, człowieku śledzący przygodę bucharskiego mędrca, tiubietiejkę rozwagi na czubek głowy i oblicz, jakiej wy­sokości skarb Charona mogła odnaleźć wyprawa doświadczonego mudarrisa, gdyby szczęście dopisywało jej przez czas niełatwych poszukiwań?SPADEK PO BABABAJUOpowieść szesnasta o dwóch nagusachsterczących w beczkach z zimną wodąoraz o mędrcu bucharskim, który wybawiłkadiego z niecodziennego kłopotuJuż od dwóch dni Hodża Nasreddin przebywał w Szachrisjabzie, rodzinnym mieście Timura, sławnym na całym Wschodzie z ósme­go cudu świata, jakim był gigantycznych rozmiarów pałac Ak-Saraj, siedziba “Żelaznego Kulasa", przebogato zdobiona mozai­kami.Tu, wśród dawnych przyjaciół, odpoczywał po trudach wę­drówki.Przerwa w podróży musiała potrwać dłużej, gdyż prze­bycie niebezpiecznej przełęczy w paśmie Gór Zerawszańskich wyczerpało jego poczciwego wierzchowca do tego stopnia, że długouchy z najwyższym wysiłkiem dowlókł się z mędrcom na grzbiecie do Kitabu.Tam Hodża musiał pozostawić go w stajen­ce u znajomych, aby wykurował poobijane nogi i odsapnął przed dalszą drogą, a sam na arbie wieśniaka zdążającego na piątkowy bazar przybył do Szachrisjabzu.Ciekawość świata nakazywała filozofowi włóczyć się od rana do nocy po grodzie pełnym prześlicznych budowli, hałaśliwych bazarów i warsztatów mistrzów garncarskich wyrabiających ce­ramiczne cacka cenione wysoko i w Persji, i w Indiach, i na dale­kiej Rusi.Oczywiście nieustanna włóczęga nie przeszkadzała Hodży w odwiedzaniu czajchan, gęsto rozsianych po mieście, gdzie przy sutych posiłkach mógł gromadzić siły przed oczekującą go wyprawą do Karszy.Starego grodu, w którym od najdawniej­szych czasów krzyżowały się szlaki karawanowe do Indii, Samarkandy i do Buchary.Godziny przed zmierzchem nastrajały pogodnie ludzi i zwierzę­ta.Słońce świeciło jeszcze, ale już nie dokuczało plecom umę­czonym.W powietrzu unosił się ciężki aromat miodonośnych kwiatów.Gdzieś w ogrodzie pogwizdywała zakochana wilga.Ho­dża Nasreddin kroczył lekko, pomrukując z zadowoleniem.Nagle stanął jak wryty.Spoza mijanego akurat ogrodzenia dobiegły go wrzaski jakoweś urywane, chlupot i niezwykłe bulgotanie.Potem nastąpiła cisza.Zanim ruszył dalej, tajemnicze odgłosy powtórzy­ły się.Krzyk urwany.Chlupot.Bulgotanie.I znów cisza.Mędrzec zadarł wysoko głowę.W glinianym murze dostrzegł niewielką dziurę.Przysunął bliżej kamień, wspiął się na palce i przez otwór zerknął ciekawie do środka.Na dziedzińcu stały dwie olbrzymie beczki.W każdej zanurzo­ny po brodę tkwił młody człowiek.Obok sterczeli niewolnicy z pełnymi dzbanami [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • szamanka888.keep.pl