[ Pobierz całość w formacie PDF ]
. Czy to moja wina, że ta głupia gęś z działukonfekcji wystrychnęła go na dudka?.Widzisz mój drogi w tym cały sęk.On wie, że ja z niąspałem, i to mu się nie podoba; może być, że to ona chce mnie wyrzucić za drzwi, bo jestemdla niej niewygodny.Przysięgam ci, że jeśli jeszcze kiedykolwiek wpadnie w moje ręce, tomnie popamięta.W dwa dni pózniej, gdy Hutin udał się do pracowni konfekcji, która znajdowała się napoddaszu, aby polecić do pracy jakąś robotnicę, zaskoczył go widok Denise i Deloche a,opartych o parapet otwartego okna w końcu korytarza i tak zatopionych w rozmowie, żeżadne z nich nie odwróciło głowy.Zrazu pomyślał, aby ich zadenuncjować, gdy nagle ze287zdziwieniem spostrzegł, że Deloche płacze.Wycofał się więc bezszelestnie, a spotkawszy naschodach Bourdoncle a i inspektora Jouve opowiedział im jakąś historię o gaśnicy, którejdrzwiczki były jakoby oderwane: w ten sposób obaj wejdą na górę i natkną się na tamtychdwoje.Bourdoncle dostrzegł ich pierwszy.Zatrzymał się, polecił inspektorowi biec podyrektora, sam zamierzał czekać na miejscu.Inspektor musiał usłuchać, był jednak bardzoniezadowolony ze swego udziału w tej historii.Był to zaciszny zakątek ogromnego budynku, w którym kotłował się cały tłumpracowników magazynu Wszystko dla Pań.Dochodziło się doń przez labirynt schodów ikorytarzy.Pracownie mieściły się na poddaszu i zajmowały szereg niskich sal mansardowych,z szerokimi, wyciętymi w blaszanym dachu oknami; jedyne ich umeblowanie stanowiłydługie stoły i wielkie żelazne piece.Mieściły się tam jedna za drugą pracownie bielizniarek,koronczarek, tapicerów, szwaczek, przebywających latem i zimą w dusznym powietrzu,wśród specyficznej woni pracowni; aby dostać się do tego ustronnego kąta korytarza, należałoprzejść wzdłuż całego skrzydła budynku, skręcić na lewo koło szwaczek i po pięciu stopniachwejść na górę.Nieliczne klientki, które sprzedawcy przyprowadzali tu czasem w sprawiejakiegoś zamówienia, z trudem łapały oddech, zmęczone, przerażone, mając wrażenie, że odgodziny kręcą się w kółko i są sto mil od ulicy.Już kilka razy Denise spotykała czekającego tu na nią Deloche a.Jako zastępczynikierowniczki, musiała z obowiązku zajmować się interesami łączącymi dział konfekcji zpracownią, gdzie robiono zresztą jedynie modele i wykonywano drobne poprawki.Zachodziłatam o każdej porze, aby przynieść zamówienia.Deloche śledził ją i pod byle jakim pretekstembiegł w ślad za nią; spotykając ją potem przy drzwiach pracowni krawieckiej, udawałzdziwienie.Bawiło ją to i milcząco godziła się na te schadzki.Korytarz biegł wzdłużrezerwuaru wody, wielkiego kotła z blachy, o pojemności sześćdziesięciu tysięcy litrów.Nadachu mieścił się jeszcze jeden rezerwuar takiej samej pojemności, do którego prowadziłażelazna drabinka.Przez chwilę Deloche rozmawiał z Denise oparłszy się ramieniem orezerwuar był zawsze osłabiony i wyczerpany.Woda szemrała tajemniczo w kotle, apokrywająca go blacha drgała jakąś przejmującą melodią.Mimo głębokiej ciszy Deniserozglądała się z niepokojem, zdawało jej się, że widzi jakiś cień czający się na nagichścianach malowanych najasnożółty kolor.Podchodzili do okna, które ich pociągało, i opieralisię o parapet, zagłębiając się w przerywaną śmiechem pogawędkę, wywołując nigdy niekończące się wspomnienia z kraju dzieciństwa.Przed nimi ciągnął się olbrzymi oszklonydach galerii centralnej, niby szklane jezioro, obrzeżone dalekimi dachami jak skalistymwybrzeżem.Górą rozpościerało się niebo, kopuła nieba, która odbijała w stojącej wodzie szyb288płynące obłoki i jasny błękit lazurowego sklepienia.Tego dnia Deloche właśnie mówił o Valognes. Gdy miałem sześć lat, matka zawiozła mnie bryczką na targ do miasta.Pani wie, żeodległość wynosi dobre trzynaście kilometrów, trzeba więc było wyjechać z Briquebec opiątej.W naszych stronach jest tak pięknie.Czy pani zna te okolice? Tak, tak odpowiedziała powoli Denise, ze wzrokiem utkwionym w dal. Byłam tamraz w dzieciństwie.Po obu stronach drogi ciągną się łąki, prawda? Tu i ówdzie widać pasącesię owce, które wloką za sobą sznur zerwanych pęt. Zamilkła, a potem dorzuciła z lekkimuśmiechem: U nas drogi biegną prosto, jak strzelił, całymi milami, ocieniają je z obu strondrzewa.Pastwiska otaczają żywopłoty wyższe ode mnie, za którymi pasą się konie i krowy.Jest również rzeczka o lodowatej wodzie, porosła łoziną na brzegach.Pamiętam ją dobrze. To tak jak u nas.Tak jak u nas! wołał Deloche zachwycony. Wszędzie rośnie trawa,a każdy otacza swoje pastwisko żywopłotem z cierni i wiązów i jest jak u siebie, a wszystkowokoło jest zielone, och, takie zielone jak nigdzie w Paryżu.Mój Boże, ile razy bawiłem siękoło wyboistej drogi na lewo, jak się idzie od młyna!Głosy ich stawały się coraz cichsze, stali ze wzrokiem utkwionym w jeden punkt, wrozsłonecznione szklane jezioro.Z tej oślepiającej tafli powstawał przed ich oczami miraż,widzieli nie kończące się połacie pastwisk, prowincję Cotentin owianą oddechem oceanu,skąpaną w świetlistym oparze, który spowijał cały horyzont delikatną szarością akwareli
[ Pobierz całość w formacie PDF ]