[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Kopyta stukają.W ciemności tętnią szepty.Następne drzwi.- Witaj, Ciri.- Vysogota?- Wiedziałem, że ci się uda, dzielna panno.Moja mężna Jaskółko.Wyszłaś bez szwanku?- Pokonałam ich.Na lodzie.Miałam dla nich niespodziankę.Łyżwy twojej córki.- Miałem na myśli szwank psychiczny.- Powstrzymałam zemstę.Nie zabiłam wszystkich.Nie zabiłam Puszczyka.Choć to on mnie zranił i oszpecił.Opanowałam się.- Wiedziałem, że zwyciężysz, Zireael.I że wejdziesz do wieży.Czytałem przecież o tym.Bo to już zostało opisane.To wszystko już zostało opisane.Wiesz, co dają studia? Umiejętność korzystania ze źródeł.- Jak to możliwe, że rozmawiamy.Vysogoto.Czy ty.- Tak, Ciri.Umarłem.A, nieważne! Ważniejsze jest, czego się dowiedziałem, na co wpadłem.Ja już wiem, gdzie podziały się stracone dni, co stało się na pustyni Korath, jakim sposobem znikłaś z oczu pogoni.- I jakim sposobem weszłam tu, do tej wieży, tak? Starsza Krew, która płynie w twoich żyłach, daje ci władzę nad czasem.I nad przestrzenią.Nad wymiarami i nad sferami.Jesteś teraz Panią Światów, Ciri.Masz potężną Moc.Nie pozwól, by ci ją odebrali i wykorzystywali do własnych celów zbrodniarze i niegodziwcy.- Nie pozwolę.- Żegnaj, Ciri.Żegnaj, Jaskółko.- Żegnaj, Stary Kruku.Następne drzwi.Jasność, oślepiająca jasność.I przenikliwa woń kwiatów.* * *Na jeziorze leżała mgiełka, leciutki jak puch opar, szybko zwiewany wiatrem.Powierzchnia wody była gładka jak lustro, na zielonych dywanach płaskich liści grzybienia bielały kwiaty.Brzegi tonęły w zieleni i kwieciu.Było ciepło.Była wiosna.Ciri nie dziwiła się.Jak mogła się dziwić? Przecież teraz wszystko było możliwe.Listopad, lód, śnieg, zmarznięta gruda, usypisko kamieni na najeżonym badylami pagórze - to było tam.A tutaj jest tu, tutaj strzelista bazaltowa wieża z zębatymi blanka im na szczycie odbija się w zielonej, usianej bielą nenufarów wodzie jeziora.Tutaj jest maj, bo przecież w maju kwitnie dzika róża i czeremcha.Ktoś w pobliżu grał na fujarce lub fletni, wygrywał wesołą, skoczną melodyjkę.Na brzegu jeziora, przednimi nogami w wodzie, stały, pijąc, dwa śnieżnobiałe konie.Kelpie parsknęła, uderzyła kopytem o skałę.Wtedy konie uniosły głowy i ociekające wodę chrapy, a Ciri westchnęła głośno.Bo to nie były konie, lecz jednorożce.Ciri nie dziwiła się.Wzdychała z podziwu, nie ze zdziwienia.Melodię słychać było coraz wyraźniej, dobiegała zza obwieszonych białym kwieciem krzaków czeremchy.Kelpie ruszyła w tamtą stronę sama, bez żadnego ponaglania.Ciri przełknęła ślinę.Oba jednorożce, nieruchome jak posągi, patrzyły na nią, odbijając się w gładkiej jak lustro tafli wód.Za krzakiem czeremchy siedział na okrągłym kamieniu jasnowłosy elf o trójkątnej twarzy i ogromnych migdałowych oczach.Grał, zręcznie przebierając palcami po piszczałkach fletni.Choć widział Ciri i Kelpie, choć patrzył na nie, nie przestawał grać.Białe kwiatuszki pachniały; z czeremchą o tak intensywnym zapachu Ciri nigdy w życiu się jeszcze nie zetknęła.I nic dziwnego, pomyślała zupełnie przytomnie: w świecie, w którym żyłam do tej pory, czeremchy po prostu pachną inaczej.Bo w tamtym świecie wszystko jest inne.Elf zakończył melodię przeciągłym wysokim trelem, odjął fletnię od ust, wstał.- Dlaczego tak długo? - spytał z uśmiechem.- Co cię zatrzymało?
[ Pobierz całość w formacie PDF ]