[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.-Źle się czujecie?- Głupstwo, wątroba.- Jura z przerażeniem patrzył na jego kurczowo przyciśnięte do boków, nieruchome ręce.- Zawsze tak, podfe, po napromieniowaniu.A jednak dobrze, że byliśmy na Eunomii.To byli ludzie, Jura! Prawdziwi ludzie! Robotnicy.Czyści.Żadni jakośtamowcy im nie przeszkodzą.- Ostrożnie odchylił się plecami na ścianę i Jura pospiesznie podsunął mu poduszkę.- Śmieszne słowo - jakośtamowcy - prawda, Jura? Wkrótce zobaczymy innych ludzi.Zupełnie innych.Zgniłki, łajdaki.Gorsi od marsjańskich pijawek.Ty ich pewnie nie zobaczysz, aleja będę musiał.- Zamknął oczy.- Jura.wybacz.ale może.ja.tu.zasnę.Wziąłem lekarstwo.jeśli zasnę.idź spać.do mnie.9.Bamberga.Ubodzy duchem.Bela Barabasz przekroczył pierścień włazu i szczelnie zamknął za sobą drzwi.Na drzwiach widniała czarna plastikowa tabliczka: „The chief manager of Bamberga mines.Space Pearl Limited”[6].Tabliczka jeszcze wczoraj cała, była rozbita.Kula trafiła w jej lewy dolny róg i pęknięcie przechodziło przez wielką literę B.Podły drań, pomyślał Bela.„Zapewniam pana, że w kopalniach nie ma żadnej broni.Jedynie u pana, mister Barabasz i u policjantów.Nawet ja nie mam”.Łajdak.Korytarz był pusty.Tuż przed drzwiami wisiał radosny plakat: „Pamiętaj, jesteś na procencie.Interesy kompanii są twoimi interesami”.Bela chwycił się za głowę i przez chwilę stał tak, lekko się kołysząc.Boże mój, pomyślał.Kiedy się to wszystko skończy? Kiedy mnie wreszcie stąd zabiorą? Jaki ze mnie komisarz? Przecież ja nic nie mogę.Nie mam już sił.Rozumiecie? Nie mam już sił.Zabierzcie mnie stąd, proszę.Tak, jest mi wstyd i tak dalej.Ale już dłużej nie mogę.Gdzieś ze szczękiem zatrzaśnięto luk.Bela opuścił ręce i poczłapał po korytarzu.Mijał obrzydłe, reklamowe prospekty na ścianach, zamknięte kajuty inżynierów, wąskie wysokie drzwi komisariatu policji.Ciekawe, do kogo mogli strzelać na piętrze administracji.Oczywiście mnie nie powiedzą, kto strzelał.Ale może uda się do-wiedzieć, do kogo strzelano? Bela wszedł do komisariatu.Przy stole, podpierając ręką policzek, drzemał sierżant Higgins, naczelnik policji, i jeden z trzech policjantów Bambergi.Na stole przed Hig-ginsem leżał mikrofon, po prawej stronie radiostacja, po lewej czasopismo w kolorowej okładce.- Dzień dobry, Higgins - powiedział Bela.Higgins otworzył oczy.- Dzień dobry, mister Barabasz.Głos miał męski, z chrypką.- Co nowego, Higgins?- Przyszła „Gaja” - stwierdził Higgins.- Przywieźli pocztę.Żona pisze, że bardzo tęskni.Tak jakbym ja nie tęsknił.Do pana były cztery paczki.Powiedziałem, żeby zaniesiono.Myślałem, że jest pan u siebie.- Dziękuję, Higgins.Nie wie pan, kto dzisiaj strzelał na tym piętrze?- Nie przypominam sobie, żeby dzisiaj strzelano - odrzekł Hig­gins po chwili zastanowienia.- A wczoraj wieczorem albo w nocy? Higgins odpowiedział niechętnie:- W nocy ktoś strzelał do inżyniera Majera.- Majer panu powiedział? - spytał Barabasz.- Mnie nie było.Miałem dyżur w saloonie.- Widzi pan, Higgins - oświadczył Barabasz - przed chwilą byłem u zarządcy, który po raz dziesięty zapewniał mnie, że broń macie tylko wy, policjanci.- Bardzo możliwe.- W takim razie do Maj era strzelał któryś z pańskich podwład­nych?- Nie sądzę - odparł Higgins.- Tom był ze mną w saloonie, a Konrad.Po co Konrad miałby strzelać do inżyniera?- Więc ktoś jeszcze ma broń?- Nie widziałem, mister Barabasz, tej broni.Gdybym widział -odebrałbym.Posiadanie broni jest zabronione.Ale nie widziałem.Barabaszowi nagle wszystko kompletnie zobojętniało.- Dobra - rzekł.- W końcu czuwanie nad przestrzeganiem pra­wa to pańskie zadanie.Do mnie należy informowanie MZKK, jak radzicie sobie ze swoimi obowiązkami.Odwrócił się i wyszedł.Zjechał windą na drugie piętro i prze­szedł przez pusty o tej porze saloon.Pod ścianami migały żółtymi światełkami automaty-sprzedawcy.A może się upić, pomyślał Bela.Uchlać się jak świnia, zwalić na łóżko i przespać dwie doby.A po­tem wstać i znowu się uchlać.Przeszedł przez saloon i ruszył szero­kim długim korytarzem.Korytarz nazywał się „brodway” i ciągnął się od saloonu do toalet.Tutaj też wisiały plakaty, przypominające o tym, że „interesy kompanii są twoimi interesami”, wisiały progra­my kin na najbliższą dekadę, biuletyny giełdowe, tablice loteryjne, tablice rozgrywek baseballa i koszykówki, odbywające się na Zie­mi, i tablice zawodów bokserskich oraz wolnej amerykanki, rozgrywające się na Bamberdze.Na „brodway” wychodziły drzwi obu sal kinowych i biblioteki.Sala sportowa i kościół znajdowały się piętro niżej.Wieczorem nie można się tu było przecisnąć, oczy kłuły kolorowe światła głupich reklam.Zresztą, wcale nie takich głupich - co wieczór przypominały robotnikowi, co czeka go na Ziemi, gdy wróci do rodziny z wypchaną kabzą.Teraz na „brodwayu” było pusto, panował tu mrok.Bela skręcił w jeden z korytarzy.Po prawej i lewej stronie ciągnęły się jednakowe drzwi.Tutaj mieszkali robotnicy.Zza drzwi dobiegał zapach tytoniu i wody kolońskiej.W jednym z pokojów Bela zobaczył leżącego na łóżku człowieka.Wszedł.Twarz leżącego była oblepiona plastrami.Samotne oko smutnie patrzyło w niski sufit.- Co z tobą, Joshua? - spytał Bela, podchodząc.Smutne oko Joshui zwróciło się w jego stronę.- Leżę - powiedział Joshua.- Upiłem się wczoraj tak, że nic nie pamiętam.Diabeł mnie podkusił.Cały miesiąc się trzymałem.A teraz przepiłem dniówkę, więc leżę i będę leżeć.- Znowu popatrzył ze smutkiem w sufit.- Tak - rzekł Bela.I co z nim robić? Przekonywać, że picie jest szkodliwe? O tym sam wie.Jak wstanie, będzie siedział w kopalni po czternaście godzin na dobę, żeby nadrobić zaległości.A potem wróci na Ziemią z popromiennym paraliżem, nigdy nie będzie miał dzieci albo urodzą mu się potworki.- Wiesz, że praca w kopalni powyżej sześciu godzin jest niebezpieczna? - spytał Bela.- Niech pan odejdzie - szepnął Joshua.- To nie pana sprawa.Nie pan będzie pracował.Bela westchnął i rzekł:- Cóż, szybkiego powrotu do zdrowia - westchnął Bela.- Dziękuję, mister komisarz - warknął Joshua.- Troszczy się pan o niewłaściwe rzeczy.Niech się pan zatroszczy, żeby saloon zamknęli.I bimbrowników znaleźli.- Dobrze - odparł Bela.- Spróbuję.Proszę, pomyślał, wracając do siebie.A jak spróbuję zamknąć saloon, to pierwszy będzie wrzeszczał na mityngach, że różni komuniści wtrącają się w nie swoje sprawy.To zaklęty krąg [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • szamanka888.keep.pl