[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.- Potrzebujesz na to sześciu tygodni? - spytałem.- Co znowu! Cztery, pięć dni.Ale nie mogę mu tego powiedzieć, bo zaraz by wyliczył, ile zarabiam w ciągu godziny, i czułby się oszukany.Sześć tygodni to co innego.To samo z księżniczką Borghese.Taka już jest ludzka natura, Robby.Jeślibym mu powiedział, że to portret szwaczki, obraz straciłby wartość w jego oczach.Wiesz, już po raz szósty nieboszczki mają taką samą biżuterię jak na tamtym obrazie.Ciekawy przypadek, co? Świetna reklama, ten portret poczciwej Luizy Wolff.Rozejrzałem się po pracowni.Ze ścian spoglądały na nas twarze kobiet od dawna już butwiejących w ziemi.Były to portrety nie odebrane lub nie zapłacone przez krewnych.Portrety ludzi, którzy kiedyś oddychali, mieli jakieś nadzieje.- Czy nie nastraja cię to chwilami melancholijnie, Ferdynandzie?Wzruszył ramionami.- Nie, co najwyżej cynicznie.Człowiek wpada w melancholię, kiedy rozmyśla o życiu, a staje się cynikiem, kiedy widzi, jak sobie inni z nim radzą.- No, niektórzy odczuwają to głębiej.- Pewno że tak.Ale ci nie zamawiają portretów.- Podniósł się.- To zresztą dobrze, że mają jeszcze te głupie drobiazgi, które ich chronią i podtrzymują.Samotność, prawdziwa samotność bez złudzeń, to stan poprzedzający obłęd lub samobójstwo.Duża pracownia tonęła w mroku.Z sąsiedniego pokoju dochodził odgłos kroków.To gospodyni Graua.Nigdy nie pokazywała się, kiedy u Ferdynanda był któryś z nas.Nienawidziła nas, sądziła bowiem, że podjudzamy Graua przeciw niej.Wyszedłem.Zanurzyłem się w zgiełk i ruch uliczny, jak w ciepłą kąpiel.Rozdział XISzedłem do Pat.Po raz pierwszy miałem być u niej z wizytą.Dotychczas albo ona przychodziła do mnie, albo zabierałem ją sprzed domu i szliśmy gdzieś.Miałem jednak ustawicznie wrażenie, że bawi tu tylko przelotnie.Chciałem dowiedzieć się o niej czegoś więcej.Chciałem się przekonać, jak mieszka.Przypomniałem sobie, że powinienem przynieść kwiaty.Nie było to trudne zadanie.Park miejski za wesołym miasteczkiem stał w pełnym rozkwicie.Przesadziłem ogrodzenie i zacząłem obrabowywać krzak białego bzu.- A pan co tam robi? - zabrzmiał nagle jakiś gromki głos.Podniosłem głowę.Przede mną stał pan o twarzy czerwonej jak od burgunda i podkręconych białych wąsikach.Patrzał na mnie z oburzeniem.Nie był to ani policjant, ani dozorca z ogrodu.Można było od razu poznać, że to emerytowany wyższy wojskowy.- Nietrudno zorientować się, co robię - odparłem uprzejmie.- Rwę bez.Emerytowi odebrało na chwilę mowę.- Czy pan nie wie, że to jest park miejski? - warknął z wściekłością.Roześmiałem się.- Oczywiście, że wiem! A może pan przypuszcza, że to ciche ustronie biorę za Wyspy Kanaryjskie?Oblicze emeryta nabrało tonu fioletu.Obawiałem się, że szlag go trafi.- Natychmiast wynosić mi się, nicponiu! - ryknął pierwszorzędnym głosem używanym na podwórzu koszarowym.- Kradniesz, draniu jeden, dobro miejskie! Każę cię odprowadzić na policję!Zdołałem tymczasem narwać całą naręcz bzu.- No, to mnie łap, dziaduniu! - rzuciłem wyzwanie pod adresem staruszka, przeskoczyłem ogrodzenie i przepadłem.Przed domem Pat zlustrowałem raz jeszcze moje ubranie.Potem dopiero wspiąłem się po schodach, rozglądając się po drodze.Dom był nowy i nowocześnie zbudowany.Jakież przeciwieństwo mojej zapchanej, pełnej fałszywej pompy budy! Schody były wyłożone czerwonym chodnikiem.Takich szyków nie znał dom mamy Zalewskiej, nie mówiąc już o luksusie windy.Pat mieszkała na drugim piętrze.Przy drzwiach błyszczała dumna metalowa tabliczka: Egbert von Hake, płk.dypl.Przypatrywałem jej się długo.Przed zadzwonieniem bezwiednie poprawiłem raz jeszcze krawat.Otworzyła mi pokojówka w białym czepeczku i białym jak śnieg fartuszku.Nie można było w ogóle porównać tego stworzenia z naszym zezowatym szturmakiem Frydą.Zrobiło mi się nagle jakoś nieswojo.- Pan Lohkamp? - spytała dziewczyna.Kiwnąłem głową.Przeprowadziła mnie przez mały hall i otworzyła jakieś drzwi.Nie byłbym szczególnie zdziwiony, gdybym zastał tam płk.dypl.Egberta von Hake w pełnej gali i gdyby tenże wziął mnie na spytki.Portrety całego legionu generałów obwieszonych orderami, którzy spoglądali ze ścian hallu na mnie, cywila, przygotowały mnie na najgorsze.Ale wtedy wyszła naprzeciw Pat swoim pięknym, długim krokiem i pokój zmienił się od razu w wyspę ciepła i pogody.Zamknąłem drzwi i wziąłem ją ostrożnie w ramiona.Potem dopiero wręczyłem jej kradziony bez.- Masz! - powiedziałem.- Z pozdrowieniami od zarządu ogrodów miejskich!Włożyła kiście do dużego, jasnego wazonu stojącego na podłodze koło okna.Rozglądałem się tymczasem po pokoju.Miękkie, stonowane kolory, nieliczne piękne, stare meble, matowoniebieski dywan, pastelowe zasłony, wygodne niskie foteliki, obite spłowiałym aksamitem.- Mój Boże, jak wynalazłaś taki paradny pokój
[ Pobierz całość w formacie PDF ]