[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Po raz pierwszy po-stąpił wbrew jedynej maksymie, jakiej starał się przestrzegać w życiu: nie srajtam, gdzie jesz.Profity zapowiadały się nadzwyczaj wysokie, lecz w chwili, gdyStraker schował dokumenty do aktówki, Larry zdał sobie nagle z całą mocą spra-wę, że od tej chwili jest praktycznie rzecz biorąc zdany na łaskę i niełaskętego faceta, a także jego nieobecnego wspólnika, niejakiego Barlowa.Minął sierpień, następnie lato ustąpiło miejsca jesieni, a ta z kolei zimie i Lar-ry zaczął stopniowo odczuwać coraz większą ulgę.Na wiosnę zdołał już niemalzapomnieć o transakcji, w wyniku której nabył dokumenty spoczywające terazbezpiecznie w jego sejfie w banku.A potem zaczęły się dziać różne rzeczy.Najpierw, półtora tygodnia temu, pojawił się ten pisarz z pytaniem czy mógłbywynająć Dom Marstenów.Kiedy dowiedział się, że budynek został sprzedany,obrzucił Larry ego dziwnym spojrzeniem.Wczoraj w porannej poczcie znalazła się długa tuba i krótki list od Strakera: Uprzejmie proszę, by zechciał pan powiesić otrzymany plakat w oknie sklepu.R.T.Straker.Sam plakat niczym specjalnym się nie wyróżniał, jeśli nie brać poduwagę jego nadzwyczajnej lakoniczności Otwieramy za tydzień, Barlow & Straker.Piękne meble, atrakcyjne antyki,duży wybórA teraz przed Domem Marstenów stał jakiś samochód.Wciąż jeszcze patrzyłw tamtym kierunku, kiedy tuż przy nim odezwał się czyjś głosi65 Zasnąłeś, Larry?Podskoczył nerwowo i obejrzawszy się przez ramię ujrzał Parkinsa Gillespiezapalającego papierosa. Nie odparł i roześmiał się niepewnie. Tak tylko, trochę myślałem.Parkins spojrzał w górę na Dom Marstenów i lśniący w promieniach słońcasamochód, a potem na budynek pralni z afiszem w oknie. Zdaje się, że nie ty jeden.Zawsze dobrze mieć nowych ludzi w mieście.Podobno ich poznałeś? Jednego.W ubiegłym roku. Barlowa czy Strakera? Strakera. Wygląda na przyjemnego faceta, nie? Trudno powiedzieć odparł Larry.Chciał zwilżyć usta językiem ale prze-konał się, że nie ma ani odrobiny śliny. Rozmawialiśmy tylko o interesach.Wydawał się w porządku. To dobrze.Chodz, odprowadzę cię kawałek.Kiedy przechodzili na drugą stronę ulicy, Lawrence Crockett myślą o paktachz diabłem.1213.00,Susan Norton weszła do Salonu Piękności Babs, uśmiechnęła się do BabsGriffen (najstarszej siostry Hala i Jacka) i powiedziała: Dzięki, że zgodziłaś się przyjąć mnie prawie od razu. W środku tygodnia to żaden problem odparła Babs, włączając wentyla-tor. Rety, ale pogoda.Założę się, że po południu będzie burza.Susan spojrzałana nieskazitelnie błękitne niebo. Naprawdę tak myślisz?.- Oczywiście.Jak mają wyglądać, kochanie? Naturalnie powiedziała Susan, myśląc o Benie. Jakby mnie tutajnigdy nie było. Tak mówią prawie wszystkie westchnęła ciężko Babs.Wraz z wes-tchnieniem do Susan doleciał delikatny zapach owocowej gumy do żucia.Babszapytała, czy Susan wie, że jacyś ludzie otwierają w starej pralni sklep z zabytko-wymi meblami.Wygląda na to, że będzie tam dosyć drogo, ale właściwie to i takpowinna kupić nową lampę do mieszkania, a w ogóle to przeprowadzka z domudo miasta była najmądrzejszą rzeczą, jaką zrobiła w życiu, tyle tylko, że lato jużchyba zbliżało się do końca, a szkoda, bo było wspaniałe, nieprawdaż?661315.00.Bonnie Sawyer leżała w dużym, podwójnym łóżku w swoim domu przy DeepCut Road.Był to prawdziwy, solidny dom na fundamentach i z piwnicą, a nie jakaśnędzna przyczepa.Jej mąż, Reg, całkiem niezle zarabiał jako mechanik w stacjiPontiaca w Buxton.Była zupełnie naga, jeśli nie liczyć przezroczystych, błękitnych majteczek,i co chwilę zerkała niecierpliwie na stojący przy łóżku zegar.15.02.Gdzie on jest,do diabła?Jakby za sprawą jej myśli drzwi do sypialni uchyliły się lekko i do środkazajrzał Corey Bryant. W porządku? zapytał szeptem.Miał zaledwie dwadzieścia dwa lata, oddwóch pracował w firmie telefonicznej, a związek z zamężną kobietą szcze-gólnie taką jak Bonnie Sawyer, która w roku 1973 była Miss okręgu Cumberland sprawiał, że czuł się jednocześnie onieśmielony, słaby i nadzwyczaj dziarski.Bonnie uśmiechnęła się do niego, pokazując swoje równiutkie zęby. Gdyby coś było nie w porządku, kochanie odparła miałbyś jużw brzuchu taką dziurę, że można by przez nią oglądać telewizję.Wślizgnął się na palcach do sypialni.Szeroki, służący do wchodzenia na słupypas dyndał zabawnie wokół jego bioder.Bonnie zachichotała i wyciągnęła ramiona.Lubię cię, Corey.Jesteś taki fajny.Wzrok Coreya spoczął na czarnym trójkącie, doskonale widocznym pod błę-kitnym, przezroczystym materiałem i chłopak poczuł, jak staje się coraz bardziejdziarski, a mniej nerwowy.Zapomniawszy o wszelkich środkach ostrożności ru-szył ku niej zdecydowanym krokiem a kiedy leżeli już razem w łóżku, za oknemzaczęła głośno ćwierka cykada.1416.00.Ben Mears wstał zza biurka, skończywszy popołudniowy seans pisania.Zwia-domie zrezygnował ze spaceru po parku, żeby pracować bez przerw cały dzieńi potem z czystym sumieniem pójść na kolację do Nortonów.Przeciągnął się, sły-sząc, jak trzeszczy jego kręgosłup, a następnie wyjął z szafy świeży ręcznik, żebywziąć prysznic, zanim pozostali mieszkańcy pensjonatu wrócą z pracy i na dobrezablokują łazienkę.Przewiesiwszy ręcznik przez ramię podszedł do okna, dostrzegł bowiem przeznie coś, co zwróciło jego uwagę.Nie było to nic w mieście, oddającym się po-południowej drzemce pod niebem tego szczególnego ciemnobłękitnego koloru,charakterystycznego dla póznego lata w Nowej Anglii.67Jego spojrzenie powędrowało nad płaskimi, krytymi papą dachami jednopię-trowych domów przy Jointer Avenue, ponad parkiem, wypełnionym dzieciarniąprzybyłą już do domów ze szkoły i nad północno-wschodnią częścią miasteczka,gdzie Brock Street niknęła za wypukłością pierwszego porośniętego lasem wzgó-rza, a potem w górę do skrzyżowania Burns Road i Brooks Road i jeszcze wyżej,aż do górującego nad miastem Domu Marstenów.Z tej odległości wydawał się nie większy od domku dla lalek.I tak było le-piej.Teraz bez trudu mógł sobie z nim poradzić wystarczyło wyciągnąć rękęi zakryć go dłonią.Na podjezdzie stał jakiś samochód.Ben stał bez ruchu przy oknie czując, jak w jego żołądku z każdą chwilą corazbardziej pęcznieje kłąb strachu, którego nawet nie starał się pojąć.Uzupełnionodwie brakujące okiennice, przez co dom upodobnił się do ślepca wpatrującego sięprzed siebie niewidzącymi oczami.Usta Bena poruszyły się, wypowiadając bezgłośnie słowa, których nikt, naweton sam, nie potrafił zrozumieć.1517.00.Matthew Burke wyszedł ze szkoły, trzymając w lewej ręce teczkę, i skierowałsię na ukos przez parking do swego starego chevroleta biscayne, mającego wciążjeszcze założone szerokie błotno-śniegowe opony.Matt liczył sobie sześćdziesiąt trzy lata i choć już tylko dwa dzieliły go od obo-wiązkowego przejścia na emeryturę, wciąż jeszcze prowadził w pełnym wymia-rze godzin lekcje angielskiego, a także zajęcia dodatkowe.Tej jesieni najważniej-szym z nich było szkolne przedstawienie, trzyaktowa farsa zatytułowana KłopotyCharleya
[ Pobierz całość w formacie PDF ]