[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.- Kiedy przejdzie przez trzy korekty, zostanie złożona i wydrukowana, osobiście prześlę panu cztery egzemplarze z autografami.Na razie jest wyłącznie moją prywatną własnością.Parkins uśmiechnął się i cofnął o krok.- W porządku.Zresztą i tak wątpię, czy przyznał się pan w niej do czegokolwiek.Ben odpowiedział uśmiechem.- Mark Twain powiedział kiedyś, że każda powieść stanowi przyznanie się do winy kogoś, kto absolutnie niczego złego nie popełnił.Parkins wydmuchnął kłąb dymu i skierował się do drzwi.- Dobra, nie będę panu bardziej moczył dywanu, panie Mears.Dzięki, że zechciał mi pan poświęcić trochę czasu, a tak między nami, to wątpię, czy w ogóle widział pan na oczy tego dzieciaka, ale taki mam zawód, że muszę zadawać pytania.Ben skinął głową.- Rozumiem.- Poza tym powinien pan wiedzieć, jak wygląda życie w takich mieścinach jak Salem, Milbridge czy Guilford: przestaje się być obcym dopiero wtedy, kiedy mieszkało się w nich co najmniej dwadzieścia lat.- Wiem.Przepraszam, jeśli byłem nieuprzejmy, ale po tygodniu poszukiwań.- Ben wzruszył ramionami.- Jasne - odparł Parkins.- Najgorsza sprawa z jego matką.Okropnie to przeżywa.No, to niech pan uważa na siebie.- Oczywiście.- Nie gniewa się pan?- Skądże znowu.- Zawahał się przez chwilę.- Powie mi pan coś?- Jeśli będę mógł.- Ale uczciwie: skąd pan wziął tę książkę?Na twarzy Parkinsa Gillespie pojawił się szeroki uśmiech.- W Cumberland jest facet, który prowadzi sklep z używanymi meblami.Straszny nudziarz, nazywa się Gendron.Sprzedaje wydania kieszonkowe po dziesięć centów.Miał tego pięć sztuk.Ben wybuchnął donośnym śmiechem, a Parkins wypuścił jeszcze jeden kłąb dymu i wyszedł z pokoju.Ben stanął przy oknie i patrzył, jak szeryf przechodzi w czarnych, błyszczących kaloszach na drugą stronę ulicy, starannie omijając głębokie kałuże.10Zanim Parkins zapukał do drzwi nowego sklepu, zajrzał najpierw przez frontowe okno.Kiedyś, kiedy jeszcze mieściła się tu pralnia, ujrzałby gromadę tłustych kobiet, żujących bez przerwy gumę, dosypujących proszek i uwijających się przy maszynach, ale od wczoraj, kiedy przed budynek zajechała ciężarówka dekoratora wnętrz z Portland wygląd pomieszczenia uległ daleko idącym zmianom.Zaraz za oknem ustawiono coś w rodzaju podwyższenia nakrytego jasnozielonym, puszystym dywanem.Dwa niewidoczne reflektory oświetlały trzy umieszczone na nim przedmioty: zegar, staroświecki kołowrotek i sekretarzyk z czereśniowego drewna.Przy każdym przedmiocie stała elegancka karteczka z ceną; Boże, czy ktoś przy zdrowych zmysłach zapłaci sześćset dolarów za stary kołowrotek, skoro może pójść do sklepu i kupić sobie nowiutkiego Singera za 48 dolarów 95 centów?Parkins westchnął z głębi piersi i zastukał do drzwi.Otworzyły się niemal od razu, jakby ten nowy facet stał cały czas tuz za nimi i czekał, żeby go wpuścić do środka.- Pan inspektor! - wykrzyknął Straker z czymś w rodzaju uśmiechu na twarzy.- Jak to miło, że zechciał pan do nas zajrzeć!- Daleko mi jeszcze do inspektora - powiedział Parkins, zapalił pallmalla i wkroczył do wnętrza.- Jestem Parkins Gillespie.Miło mi pana poznać.Wyciągnął rękę; ręka została ujęta przez dłoń suchą, bez wątpienia niezwykle silną, krótko uściśnięta i natychmiast wypuszczona.- Richard Throckett Straker - przedstawił się łysy mężczyzna.- Tak sobie pomyślałem, że to będzie pan - powiedział Parkins rozglądając się dookoła.Podłoga została pokryta nową, dywanową wykładziną, a malowanie ścian dobiegało właśnie końca.Zapach świeżej farby był nawet dość przyjemny, lecz spod niego przebijał inny, zdecydowanie mniej atrakcyjny.Na razie jednak Gillespie nie mógł go z niczym skojarzyć, więc ponownie skoncentrował uwagę na Strakerze.- Czym mogę panu służyć w ten jakże uroczy dzień? - zapytał Straker.Parkins zerknął przez okno na lejące się z nieba strugi deszczu.- Och, niczym specjalnym.Wpadłem tylko tak sobie, żeby zobaczyć, jak leci, i życzyć powodzenia w nowym miejscu
[ Pobierz całość w formacie PDF ]