[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Cel stanowiła Ranela, nie ja; znaczyłem tyle tylko, że przeszkodzić mogłem w planowanym na nią zamachu.Kimże byłem? Człowiekiem przez trzy lata postawionym na uboczu wszystkich intryg i wojen Valaquet.Nie, nie o mnie chodziło.— O, na Boga.— powiedział przerażony.— Nie na Boga, lecz do wszystkich diabłów! — huknąłem.Mów, człowieku! Co w klasztorze?— Przeorysza.— wyszeptał.— Ilu ludzi? — wypytywałem.— Ilu ludzi?! Mów!— Dwóch.— Mieli ją zamordować? Uprowadzić?— Wielkie nieba! — krzyknął, wijąc się pod uściskiem mojej ręki.— Co pan robi.hrabio.!Dusił się — bo istotnie zaciskałem palce coraz silniej, nawet o tym nie wiedząc.Poluźniłem chwyt.Czas uciekał.Dos-Nevill był zuchem, czego dał dowody; ale przecież mogło braknąć mu szczęścia.Najważniejsze wiedziałem.Podrzuciłem pistolet i, złapawszy go za lufę, dałem leżącemu rękojeścią po głowie.Pociągnąłem bezwładne ciało do karety i wrzuciłem do środka.Znów siadłem na koźle.W kilka minut znalazłem się pod klasztorną bramą.Była lekko uchylona.Wstrzymałem konie i w tej samej chwili w mroku rozbrzmiały słowa:— Proszę na ziemię, panie.Mierzono do mnie z muszkietu.Lecz na szczęście poznałem ten głos.Odrzuciłem kapelusz, zeskakując na drogę.— Dos-Nevill! — zawołałem poruszony.— Na honor, waszmość wart jesteś tyle złota, ile zdołasz unieść!Rura muszkietu opuściła się ku ziemi.Oficer zbliżył się, nie tając radości.— Dzięki Bogu, że widzę pana całym i zdrowym! — zawołał.— Posłyszałem strzały na drodze i pobiegłem z pomocą, gdy tylko stało się to możliwe.Wtem nadjechała karoca,.— Ja zaś słyszałem strzał w klasztorze — przerwałem, ujmując go pod ramię i ciągnąc ku bramie.— Zabiłeś pan obu?— Tylko jednego.— Ale było dwóch!— To prawda, lecz drugiego obroniła pańska siostra.— Pojmałeś go zatem?— Raniłem szpadą.Zbiegł.— Nie czynię ci wyrzutów, kawalerze.Wiem dobrze, iż zrobi- f łeś pan wszystko, co mogłeś.— Rzeczywiście tak było, panie hrabio.Zakonnice zebrały się w kaplicy.Jakaś mniszka krzyknęła cicho, gdyśmy weszli, brzęcząc ostrogami, orężni, cuchnący prochem.Pomimo wzburzenia i gniewu, które wciąż jeszcze mię przepełniały, dostrzegłem, jakimi intruzami byliśmy w oczach tych kobiet, odciętych od zgiełku świata, pogrążonych w półmroku, ciszy i modlitwie.Uosabialiśmy najgorsze rzeczy spośród wszystkich, o których chciały zapomnieć: młodość i ambicję, gniew, walkę, bogactwo i urodę, brak pokory.Przerwano odmawianie litanii za konających.— Nie z własnej woli i nie dla kaprysu, lecz za sprawą przykrego splotu wydarzeń — rzekłem cicho — zakłócam spokój tego miejsca.Proszę o przebaczenie.W głuchej ciszy jedna z czarnych, klęczących sylwetek pod- i niosła się, uczyniwszy najpierw znak krzyża.— Proszę dalej beze mnie — szepnęła.* * *— Nie możesz tu, pani, pozostać — tłumaczyłem.— Jesteś w niebezpieczeństwie.Niepodobna ocenić, czy nędznicy nie wrócą w większej liczbie, by osiągnąć to, co im się za pierwszym razem nie udało.Nie poznawałem jej.Znowu nie poznawałem.Bo była taka jak w pierwszej chwili, gdy otworzyła mi drzwi swojej celi.— Panie hrabio, mówię ci i powtarzam: zostanę tutaj, bo tu jest moje miejsce.— List został sfałszowany! — zawołałem.— Próbowano nas rozdzielić, by tym łatwiej porwać!— Więc cóż z tego?Zaczerpnąłem tchu, spoglądając na Dos-Nevilla.— Czy potrafi mi pani wyjaśnić — spróbowałem z drugiej strony — co właściwie się stało? Czy wiesz może coś więcej niż ja?— Nie, nie wiem.— C/,emu zatem broniłaś napastnika?— Bo to człowiek.Wystarczy, że zapobieżono złu.Karę trzeba zostawić Bogu.Znów spojrzałem na oficera.— Panie hrabio — rzekł zakłopotany — proszę pozwolić mi odejść.Rozumiałem, że niezręcznie się czuje, asystując przy rozmowie bliskich sobie ludzi; rozmowie, której przebieg mógł łatwo stać się bardziej burzliwy.— Idź więc, kawalerze — przystałem.— W karecie znajdziesz jeńca; zwiąż go waszmość, ale nie przesłuchuj.Zobacz raczej, czy koło klasztoru nie stoją jakie konie albo druga kareta.Zresztą, miej baczenie na wszystko.Na wzmiankę o jeńcu Ranela uniosła wzrok.Zaraz pochyliła głowę na powrót.“Tu cię mam” — rzekłem do siebie.Dos-Nevill odszedł.Nie chciałem stać na korytarzu, wolałem już wnętrze wstrętnej celi.— Chodźmy — powiedziałem.— Dokąd? — zapytała, nie ruszając się z miejsca.— Ależ do pani sypialni — odrzekłem sarkastycznie.— Dobrze, jeśli czasem zagości tam mężczyzna.— Jak śmiesz?Chciałem trochę gniewu — nie dostałem nic.Obojętność.— Wszakże — zauważyłem — już za chwilę usłyszę to i owo.Człowiek, którego pojmałem, chętnie wyzna mi wszystko.Prawdę mówiąc, już powiedział niejedno.Nie słuchałem do końca, bom biegł swojej siostrze na ratunek.Jak głupi — zakończyłem z nie udawaną goryczą.Przez chwilę milczeliśmy.— Mój Boże — powiedziała wreszcie, bliska łez — odejdź stąd, Robercie, proszę cię.Toczy się wojna, której tryby zetrą cię na miazgę.Będziesz szarpany w jedną, to znów drugą stronę, lecz nie staniesz po żadnej, bo.och, za późno już na to, za późno! Dlaczego cię nie było tak długo? Ty jeden mogłeś przeszkodzić.zapobiec
[ Pobierz całość w formacie PDF ]