[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Siedzimy w niszy na końcu mrocznej sali, gdzie nikt nas nie może pod­słuchać, mimo to zniża głos.- Nigdy tego nie robił - szepcze - nigdy się z nikim nie dzielił, rozumiesz? Coś się wali, Rudy.Jestem pe­wien, że coś się wali.Toxer i Ridge odchodzą lada dzień.Bruiser rozdaje forsę, dobierają się do niego federalni.Denerwuję się, naprawdę się denerwuję.- Dobra, ale dlaczego? Przecież nas nie aresztują?- O to się nie martwię.Martwię się o pracę.- Nie kapuję.Nawet jeśli go przymkną i oskarżą, natychmiast wyjdzie za kaucją.Kancelaria będzie pra­cowała normalnie.To go wkurza.- A jeśli zrobią nalot? Jeśli przyjdą z nakazem re­wizji, z wezwaniem do wydania dokumentacji, jeśli wszystko rozpirzą? Mogą to zrobić, i dobrze o tym wiesz.Nieraz tak bywało.Federalni uwielbiają naloty na kancelarie adwokackie.Przychodzą, wynoszą akta i komputery, a takich jak ty i ja mają w dupie.Szczerze mówiąc, nigdy o tym nie myślałem i chyba mam głupią minę.- A wtedy koniec - mówi dalej spięty Deck.- Kan­celaria leży, wypadamy z interesu.Chętnie to zrobią, zobaczysz.Wezmą nas w krzyżowy ogień pytań i nikt, absolutnie nikt się za nami nie obejrzy.- W takim razie co proponujesz?- Trzeba w długą, i po krzyku.Otwieram usta, żeby zapytać, co ma na myśli, ale to przecież oczywiste.Deck jest teraz moim przyjacielem i chce to wykorzystać.Zdałem egzamin adwokacki, więc mogę roztoczyć nad nim parasol ochronny.Deck szuka nowego partnera!Uprzedza moją reakcję i zawzięcie kontynuuje atak.- Ile masz pieniędzy? - pyta.- Pięć i pół patola.- Ja też.Razem mamy jedenaście tysięcy dolarów.Jeśli zrzucimy się po dwa, to będziemy mieli cztery tysiące na rozkręcenie własnego interesu.Za pięć stów miesięcznie możemy wynająć małe biuro.Telefon, świa­tło, gaz i tak dalej to następne pięć stów.Do tego biurka, krzesła i szafki.Nic wyszukanego, najlepiej używane.Przez pół roku oszczędzamy, sprawdzamy, jak się wszystko kręci.Ja podłapuję klientów, ty re­prezentujesz ich w sądzie, dochodem dzielimy się po połowie.Wszystkim dzielimy się po połowie: kosztami, honorariami, pracą, godzinami urzędowania.Przyparł mnie do muru, mimo to nie przestaję myśleć.- A co z sekretarką?- Nie potrzebujemy sekretarki - odpowiada szybko Deck.Widać, że wszystko dokładnie przemyślał.- Przynajmniej nie na samym początku.Zainstalujemy automatyczną i sami będziemy odbierali telefony.Umiem pisać na maszynie, ty też, damy sobie radę.Jak zarobimy trochę grosza, zatrudnimy jakąś dziewczynę.- Ile to nas będzie kosztowało?- Niecałe dwa tysiące dolarów.Czynsz, telefon, meb­le, papier i sto innych drobiazgów.Ale zawsze możemy oszczędzać, wyjdzie taniej.Prosta sprawa: im mniejsze koszty własne, tym więcej pieniędzy dla nas.- Sonduje mnie wzrokiem, upija łyk mrożonej herbaty, pochyla się nad stolikiem.- Posłuchaj, Rudy, ja to widzę tak: przed paroma minutami podarowaliśmy Bruiserowi dwadzieś­cia dwa tysiące dolarów.Ten szmal pokryłby nasze roczne koszty własne.Rozkręćmy własny interes i skoń­czmy z prezentami dla szefa.Kodeks etyczny zabrania tworzenia spółek z adwoka­tami bez licencji.Chcę mu o tym przypomnieć, ale w tym samym momencie uświadamiam sobie, że to na nic - Deck jest w stanie wymyślić dwadzieścia sposo­bów na obejście każdego przepisu.- Tylko pięćset dolarów za czynsz? To bardzo mało - mówię, żeby cokolwiek powiedzieć, a przy okazji odbadać, czy dokładnie rozpoznał teren.Deck mruży oczy i pokazuje swoje bobrze siekacze.- Już znalazłem miejsce.Cztery pokoje z łazienką nad sklepem z antykami w starej kamienicy na Madison, dokładnie w połowie drogi między aresztem a szpi­talem pod wezwaniem Świętego Piotra.Miejsce idealne! Marzenie każdego adwokata!- Okolica jest trochę niebezpieczna - powiadam.- Stąd niski czynsz.- W jakim toto jest stanie?- W niezłym.Wystarczy trochę odmalować.- Tęgi ze mnie malarz.Kelner podaje warzywa i napycham sobie usta liśćmi sałaty lodowej.Deck dzióbie swoją, ale prawie wcale nie je.Za wiele myśli kłębi mu się w głowie, sałatę ma gdzieś.- Ja zwijam majdan, Rudy.Dużo wiem, ale muszę trzymać język za zębami.Wierz mi, Bruiser źle skończy.Szczęście przestało się do niego uśmiechać.- Milknie i podnosi z talerza połówkę włoskiego orzecha.- Jeśli na to nie pójdziesz, po południu pogadam z Nicklassem.Toxer i Ridge odchodzą, więc został mu tylko Nicklass, za którym nie przepada.Czuję, że Deck mówi prawdę.Wystarczy dwa razy tygodniowo przerzucić gazetę i widać jak na dłoni, że Bruiser ma poważne kłopoty.Przez wiele lat Deck był jego najlojalniejszym pracownikiem i fakt, że zamierza wziąć nogi za pas, napawa mnie przerażeniem.Jemy powoli, w milczeniu, zastanawiając się nad następnymi posunięciami.Jeszcze cztery miesiące temu perspektywa współpracy z kimś takim jak Deck byłaby dla mnie nie do pomyślenia.Wyśmiałbym ją, i tyle, a teraz, proszę, nie jestem w stanie wymyślić ani jednej wymówki, żeby go taktownie spławić.- Nie chcesz mnie na wspólnika, prawda? - pyta żałośnie Deck.- Nie, stary, po prostu się zastanawiam.Daj mi trochę czasu.Uraczyłeś mnie takimi rewelacjami, że nie mogę się pozbierać.- Przepraszam.Ale musimy działać szybko, Rudy.- Dużo wiesz?- Wystarczająco dużo, żeby zwinąć interes.O nic więcej nie pytaj.- Daj mi kilka godzin.Muszę się z tym przespać.- W porządku.Jutro idziemy do sądu.Spotkajmy się z samego rana u Trudy, dobra? W kancelarii rozmawiać nie możemy.Prześpij się z tym i rano dasz mi od­powiedź.- Zgoda.- Ile masz u siebie teczek?Szybko liczę: gruba teczka z materiałami do sprawy Blacków, cieniutka teczka z testamentem panny Cyraneczki i teczka z dokumentami w sprawie odszkodowa­nia dla jakiegoś robotnika, które dostałem od Bruisera jeszcze w zeszłym tygodniu.- Trzy.- Wynieś je z kancelarii i zabierz do domu [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • szamanka888.keep.pl