[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Ona nie uśmiechnęła się ani razu, przyjmując zamówienia.Była mizerna i znacznie szczuplejsza, niż ją zapamiętał.Dokładnie dopasowany biało-czarny fartuszek ściskał jej szczupłą talię.Siwe włosy miała odgarnięte do tyłu i ukryte pod czepkiem firmowym “Waffle Hut”.Liczyła sobie pięćdziesiąt jeden lat i z daleka na tyle wyglądała.Widać było, że nie jest w nastroju do żartów.Gdy skończyła pisać, zabrała od nich menu, powiedziała coś uprzejmego, prawie się uśmiechnęła i znikła.Poruszała się szybko pomiędzy stolikami, nalewając kawę, wręczając buteleczki z ketchupem i wydając polecenia kucharce.Mitch odzyskał spokój.Licznik tykał powoli.- Czy to ona? - zapytał kierowca.- Tak.- I co teraz?- Nie wiem.- Cóż, znaleźliśmy ją, czyż nie?Mitch obserwował jej ruchy i nic nie powiedział.Nalewała kawę siedzącemu samotnie mężczyźnie.Powiedział coś, a ona się uśmiechnęła.Pięknym, łagodnym uśmiechem.Uśmiechem, który widział tysiąc razy, leżąc w ciemnościach i gapiąc się w sufit.Uśmiechem jego matki.Zaczęła opadać delikatna mgła.Wycieraczki co dziesięć sekund przesuwały się po przedniej szybie.Dochodziła północ.Kierowca zabębnił nerwowo palcami po kierownicy i przeciągnął się.Osunął się niżej i zmienił stację.- Jak długo będziemy tu siedzieć?- Niedługo.- Człowieku, to jest dziwne.- Zapłacę ci za to.- Człowieku, pieniądze to nie wszystko.Jest Boże Narodzenie.W domu mam dzieci, krewnych, którzy przyjechali z wizytą, indyka i wino do wypicia, a ja siedzę przed “Waffle Hut”, żebyś ty mógł patrzeć sobie przez okno na jakąś starą kobietę.- To moja matka.- Twoja co?!- Słyszałeś.- Człowieku, och, człowieku.Różnych zdarza, mi się wozić.- Po prostu zamknij się, zgoda?- Zgoda.Nie zamierzasz z nią porozmawiać? Jest Boże Narodzenie i znalazłeś swoją mamusię.Powinieneś się z nią zobaczyć.- Nie.Nie teraz.Mitch oparł się znowu na tylnym siedzeniu i spojrzał na ciemną plażę biegnącą wzdłuż autostrady.- Jedźmy.O świcie, ubrany w dżinsy i bluzę, boso, wybrał się na spacer po plaży z Hearsayem.Poszli w stronę wschodu, daleko przed nimi niebo przybrało już purpurową barwę - zza linii horyzontu lada moment miało się wynurzyć słońce.Fale załamywały się w odległości trzydziestu jardów od brzegu i gładko toczyły się w stronę plaży.Piasek był zimny i mokry.W górze na tle czystego nieba krążyły stada mew jazgocząc nieprzerwanie.Hearsay śmiało wbiegł do wody, po czym natychmiast odskoczył przestraszony, kiedy kolejna fala zbliżyła się do niego.Był psem domowym i nie kończące się połacie piasku i wody wymagały zbadania.Wysunął się do przodu i biegł wzdłuż brzegu wyprzedzając Mitcha o jakieś sto jardów.Po przejściu dwóch mil dotarli do mola; duża betonowa konstrukcja wdzierała sięw ocean na odległość dwustu stóp.Hearsay, nie obawiając się już teraz niczego, wbiegł na molo i podbiegł do wiadra z przynętami stojącego w pobliżu dwóch mężczyzn, którzy zamarli w bezruchu nie odrywając oczu od wody w dole.Mitch minął ich i przeszedł na koniec mola, gdzie kilku wędkarzy, wymieniając między sobą co pewien czas jakieś uwagi, czekało cierpliwie, by ich spławiki drgnęły.Pies otarł się o nogę Mitcha i zastygł w bezruchu.Słońce wznosiło się pomału coraz wyżej i na przestrzeni wielu mil woda zaczynała lśnić i zmieniała barwę, z czarnej stając się zieloną.Mitch oparł się o barierkę i zadygotał z zimna.Bose stopy zmarzły i zesztywniały.Hotele i domy wypoczynkowe, ciągnące się milami wzdłuż plaży w obie strony, pogrążonew ciszy wyczekiwały dnia.Na plaży nie było jeszcze nikogo.W oddali dostrzegł następne podobne molo.Wędkarze, rozmawiając ze sobą, posługiwali się ostrymi, krótkimi słowami charakterystycznymi dla ludzi z Północy.Mitch przysłuchując się temu, co mówili, dowiedział się, że ryby nie biorą.Obserwował morze.Patrząc w stronę południowego zachodu, myślał o Kajmanach i Abanksie
[ Pobierz całość w formacie PDF ]