[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Półtora roku temu mniej więcej, gdym wieczerzał, korzystając z zasobnej spiżarki oberżysty, zaczepił mnie jakiś hultaj, gburowaty tak, żem nie mógł uwierzyć, iż ktoś taki należy do szlachty.Toteż i wyzwałem go nie po szlachecku, bo zdzieliłem na odlew przez pysk, on zaś dobył szpady.I to wówczas zacny gospodarz, przyglądający się zajściu z flegmą i spokojem wojaka-weterana, poprosił, byśmy nie niszczyli jego mienia i nie zakłócali spokoju pozostałym gościom.A wziąwszy mnie na stronę, rzekł jeszcze: “Został pan obrażony, niemniej sądy królewskie nie zechcą wziąć tego pod uwagę, jeśli pan skrzyżuje broń z tym człowiekiem.Znam jednak wyborne miejsce, gdzie panowie mogą się bić bez świadków i bez rozgłosu”, po czym wskazał mi drogę do starej gospody.Od tamtego czasu kilkakrotnie bawiłem pod dachem oberży “Przy Gościńcu”, zawsze dając odczuć jej właścicielowi, że pamiętam o przysłudze, którą mi kiedyś oddał.Dawne to zdarzenie stanęło mi wyraźnie przed oczami — najbardziej chyba dlatego, żem zaczął żałować, iż spotkanie z baronową Sa Tuel skończyło się inaczej niż tamto.Biłem się wówczas bez sekundantów, nie miał ich także przeciwnik, a choćby nawet sekundanci byli, zabójstwo w pojedynku traktowano, na mocy królewskiego edyktu, niczym zwyczajne morderstwo.Trzeba trafu, hultaj był niezłym szermierzem, musiałem więc go zabić, choćbym nawet i nie chciał.Zresztą, szczerze chciałem.Uczyniłem to, ciało zaś zawlokłem do Seany i utopiłem, obciążywszy kamieniami; postępek niezbyt szlachetny, alem — koniec końców — nosił na sumieniu czyny daleko gorsze.Mniejsza o to; dość, że wróciwszy ze spotkania z piękną Renatą Sa Tuel, jąłem wyrzucać sobie, iż nie powierzyłem dyskretnym nurtom Seany nowej (a o ile przecież słodszej!) tajemnicy.Lecz nie powierzyłem i basta.Rozumiałem zresztą, że przemawia przeze mnie sama tylko złość.Odciąwszy się raz na zawsze od spraw, które niegdyś dzieliłem z Renatą, nie czułem żadnej niechęci do niej samej.Przeciwnie.Bardzo niewygodnie, trzeba wyznać, było mi z owym drzemiącym gdzieś pod sercem sentymentem, który tak nieoczekiwanie dał o sobie znać.Ach, czemuż była tak niespotykanie piękną kobietą?! Znajdowałem w sobie ochotę, by przedłużyć nieco to spotkanie po latach, może o dzień lub dwa.Dać się pouwodzić, czemu nie? Alboż to cierpiałem na nadmiar rozrywek w swym majątku na wsi? Przecież nie.Odrzucić ofertę Egaheer to rzecz jedna.Udzielić gościny jej pięknej wysłanniczce sprawa druga.A jednak miałem świadomość, że to właśnie uśmiecha się do mnie demon o stu obliczach, który porwał i pożarł tysiąc mężczyzn.Bo tak właśnie mówili sobie ci wszyscy nieszczęśnicy, których — na ich zgubę — pozyskała dla swych mrocznych celów: “Zabawmy się z piękną kokietką, czemu nie? Alboż to dzień, może dwa.”.Dzień lub dwa! Lecz te dni nieuchronnie przemieniały się w wieczność.Któż mógł o tym wiedzieć, jak nie ja?Wiedziałem, a jednak.z trudem odpędzałem pokusę.Bo choć wybornie pojmowałem ryzyko, to przecież równie dobrze rozumiałem, co tracę.Ta kobieta była spełnieniem wszystkich męskich pragnień razem wziętych.Spełnieniem wszystkich pragnień.Te i podobne rozważania snuły mi się po głowie, gdym posilał się w oberży, wróciwszy z rudery nad rzeką.Ochłonąwszy i przezwyciężywszy pierwszy lęk, zrodzony z myśli o powrocie pod rozkazy Egaheer, mogłem ujrzeć sprawę w pełniejszym świetle.Lecz im dłużej rozmyślałem, tym większe ogarniały mnie wątpliwości.Ogryzając udko pieczonego kurczaka, spoglądałem przez okno, odruchowo i niemal bezwiednie oceniając wartość koni, które właśnie prowadzono do stajni.Bardzo rzadkie w tej okolicy krzyżówki, arliny, znakomite do długich podróży, lecz niestety bezpłodne jak muły.Zwierzęta kosztować musiały fortunę, rzędy zaś skusić mogły niejednego złodzieja.Nie zauważyłem, kim był podróżny, do którego te wierzchowce należały — wyglądało jednak na to, iż wkrótce go poznam, gdy pojawi się w izbie, żądając posiłku bądź pokoju noclegowego.Przewidywania moje spełniły się niebawem.Najpierw do izby wszedł barczysty służący, niosąc bagaże — istny drab, dalibóg, aż dziwne, że nie dźwigał półzbroi i piki — w ślad za nim zaś próg przekroczył niewysoki i szczupły młodzieniec, liczący lat najwyżej dwadzieścia do dwudziestu dwóch, odziany tak wykwintnie i bogato, iż nie miałem najmniejszych wątpliwości: oto był właściciel królewskich rumaków.Nie potrafię powiedzieć, co takiego w twarzy lub postawie młodzieńca kazało mi odchylić się do tyłu i oprzeć plecy o ścianę, tak że moja twarz skryła się w cieniu; uczyniłem to odruchowo, posłuszny owemu dziwnemu instynktowi, który niegdyś umiała dojrzeć i ocenić Egaheer.Przybyły wdał się w rozmowę z gospodarzem, który skwapliwie pospieszył ku niemu, mogłem więc spokojnie poczynić szczegółowe obserwacje.Dziwny był ten młodzian.Blady, ale nie ową szlachetną bladością, związaną ze świetnym urodzeniem, lecz blady nienaturalnie, zgoła chorobliwie
[ Pobierz całość w formacie PDF ]