[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Co by było, gdyby mu te szczęki trzasnęły przed kąpielą w morzu, ciężko sobie nawet wyobrazić.Miłosierna Opatrzność poczekała z awarią, aż udało nam się odzyskać zdrowe zmysły i ludzkie uczucia, inaczej groziło nam chyba zbiorowe wzajemne morderstwo.Teraz zaś uszkodzeniem poczuliśmy się wręcz rozśmieszeni, cała sytuacja zrobiła się zabawna, wymontowanie tych szczęk, dalsza podróż, poszukiwanie jakiegoś serwisu, to była sama przyjemność.W owym wakacyjnym objeździe zapisało nam się jeszcze w pamięci Sławno.Bóg raczy wiedzieć, po co nas tam diabli zanieśli, możliwe, że szukaliśmy warsztatu.Hotel w Sławnie, straszliwie obskurny, w pełni godny lat pięćdziesiątych, uszczęśliwił nas brakiem wody.Zgrzani, zakurzeni, brudni, usiłowaliśmy położyć się spać, żeby odpocząć przynajmniej przez zmianę pozycji, ale była to bardziej udręka niż odpoczynek.Woda poleciała o trzeciej w nocy, skorzystaliśmy z niej w dzikim pośpiechu, niepewni, czy nie skończy się znienacka.Właściwie cały tamten okres mojego życia podzielony jest na kawałki wakacjami.Pchałam się z dziećmi nad morze.Jerzy chorował ustawicznie, czepiały się go anginy i grypy, najpierw wycięto mu trzeci migdał, potem dwa pozostałe, pamiętna własnych doznań w dzieciństwie, Roberta postanowiłam zahartować i nie znalazłam nic lepszego niż morska woda.Miał niecałe dwa lata, kiedy zawiozłam ich do Władysławowa i wynajęłam pokój, z rozgoryczeniem spoglądając na pensjonat „Solmare”, niedostępny mi z racji ceny.Doba kosztowała w nim sto dziesięć złotych od osoby, gdzie mi było do takich wydatków! Chodziliśmy tam tylko na obiady, przy czym dziecinny zjadałam ja, a dorosłe moje dzieci.Na deser z reguły bywał tort mocca.Tort prezentował sobą wielką klasę, spytałam właścicielkę, panią Andrzejewską, o przepis, nie ukrywała niczego, ale i tak nie zdołałam go wykorzystać.Zaczynał się mniej więcej tak: Wziąć sześć silnych dziewek kuchennych…Ten pobyt akurat pamiętam.Pierwszego dnia po naszym przyjeździe było zimno i mokro, drugiego zaś Robert zachorował na anginę.Pediatra w „Solmare” był, zawód ten uprawiał syn pani Andrzejewskiej, nastawionej głównie na rodziny z małymi dziećmi, angina mojego dziecka okazała się lekka, musiałam po prostu parę dni przeczekać.Po dwóch dniach pogoda się poprawiła, stan Roberta również, trzeciego dla relaksu usiadłam do pisania powieści o panu doktorze Gołębiowskim.No i tu nastąpił dramat.Gdzieś tam blisko mieszkali znajomi moich rodziców, znani mi z dzieciństwa, ci sami, którzy w czasie okupacji zatrudnili mnie w Grójcu przy paczkowaniu proszku Alma, a potem w sklepie.Teraz już nie zajmowali się głupstwami, tylko prowadzili fermę zwierząt futerkowych.W samym Władysławowie, tuż przy plaży, miał swoją fermę drugi znajomy, ten z kolei, który wkroczył do grójeckiej piwnicy z radosnym komunikatem, że się szrapnele nad nami rwą.Mieli ci ludzie normalne domy i ulgą było dla mnie iść do nich z wizytą.Znałam także ich córki, znacznie młodsze ode mnie.Tamten, nieco odleglejszy terytorialnie, posiadał ich dwie.Starsza była piękną dziewczyną, w owym momencie miała osiemnaście lat, wysoka, szczupła, ruda i zielonooka, zwracała na siebie uwagę i podobało jej się to.Poglądy miała ustabilizowane już dawno, postanowiła jechać na urodzie i nie chciała się uczyć.Na maturę kichała, a za to znalazła sobie narzeczonego.Ona to właśnie, obok pana doktora Gołębiowskiego, miała być bohaterką powieści, którą zaczęłam pisać nad wracającym do zdrowia dzieckiem.Dużo napisać nie zdążyłam, ale plany miałam ogromne i byłam pełna zapału.Przerwałam twórczość dla zajęcia się synem i rezultaty osiągnęłam kontrastowe.Pogoda zrobiła się piękna, dziecko do wody wlazło chętnie, pozwalałam mu robić, co chce, pilnując tylko, żeby nie zmarzł.Szybko wyszło na jaw, że taki przypadek w rachubę nie wchodzi.Wpuszczałam go do wody dzień w dzień, jeśli upalne słońce zmieniało się na gnane dzikim wiatrem deszczowe chmury, wprowadzałam zmianę tylko o tyle, że zmarzłszy sama, wywlekałam go na brzeg, wycierałam i przebierałam w suche szmaty.Już po dwóch tygodniach wszystko stało się jasne, nad naszym morzem bywa rozmaicie, tropikalnie raczej rzadko, Robert jednakże reagował tak samo.Inne dzieci wyłaziły z wody sine, trzęsące się, z gęsią skórą i szczękającymi zębami, moje zaś, tłuste, lśniące, czerwone, wyglądało jak młoda foka.Macałam go podejrzliwie, był cieplejszy ode mnie.Machnęłam ręką i poniechałam całkowicie wyciągania go z wody.Od razu mogę powiedzieć, że tak było prawie co roku i w rezultacie na żadne grypy, anginy i migdałki nie chorował.Owszem, załatwił sobie zatoki, ale to później i własnym wysiłkiem.Co do powieści natomiast, nastąpiła rzecz potworna.Gdzieś mi się tu plącze rękopis i widzę, że napisałam nawet dosyć dużo, zanim przerwałam na zawsze.Magda, moja zaplanowana bohaterka, wymogła na rodzicach zgodę na małżeństwo z pominięciem matury i wyprawiono ucztę zaręczynową.Kuchnie tam były półwęglowe a półgazowe, normalnie używało się tylko części gazowej, przy gościach jednakże i obfitym przyjęciu węglowa stała się niezbędna.Trzeba było coś podgrzać, Magda poszła do kuchni, żeby podrzucić węgla, przykucnęła, machnęła łopatką i wrzuciła opał na palenisko.W węglu był dynamit.Zdarza się to rzadko, ale jednak się zdarza, dynamit pochodził z kopalni.Wybuchło prosto na nią.Uszła z życiem, ale straciła jedno oko i twarz, swój największy skarb.Narzeczony się z nią wprawdzie ożenił, niemniej rozgrywały się tam później różne okropne tragedie.Wstrząsnął mną ten wypadek do tego stopnia, że wszelkich pomysłów pisarskich zaniechałam na kilka lat.Artykuły do prasy owszem, ale już nie powieść.Z kolejnych wakacji Połczyn już pomijam.Któregoś roku pojechałam z dziećmi na wczasy do Niechorza, Robert miał wtedy prawie sześć lat, a Jerzy jedenaście i pół.Opieka nad dziećmi nigdy nie stanowiła mojej mocnej strony, wytrzymywałam cały dzień, wieczorem jednakże musiałam się oderwać.Kładłam ich spać, sama zaś udawałam się do kawiarni, gdzie serwowano kawę z morskiej wody, na co wyraźnie wskazywał smak.Piłam tę kawę, gotowa byłam pić nawet cykutę, bo wokół mnie znajdowali się sami dorośli, obcy ludzie, którzy mnie nic nie obchodzili i za których nie byłam odpowiedzialna.Tamże właśnie, w tym Niechorzu i pobliskim Rewalu, zaobserwowałam zjawisko, które usiłowałam później zużytkować w kryminalnej twórczości.Komunikacji obfitej nie było, gdzieś tam dojeżdżała wąskotorowa kolejka, autobusy jeśli jeździły, to rzadko, bo w ogóle ich sobie nie przypominam, wszelki transport załatwiano zatem furgonetkami.Przewożono nimi także pieniądze, z poczt i na poczty, na wypłaty dla rybaków i jakieś inne cele, po piasku, wertepach i bezdrożach.Kierowca z konwojentem jechali w szoferce, a pieniądze z tyłu.Jakość sprzętu nie była cudowna i raz się zdarzyło, że za grzęznącą w piachu furgonetką jechał człowiek na rowerze, tylne drzwi furgonetki otworzyły się i wyleciał z nich worek.Człowiek na rowerze dotarł do worka, podniósł go, zaplombowany był i miał na sobie jakieś znaki.Chciał im powiedzieć, że to zgubili, ale nie patrzyli do tyłu, zabrał zatem znalezisko i jechał za nimi aż do Niechorza, nadążając bez trudu
[ Pobierz całość w formacie PDF ]