[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Pod zegarem napis drukowanymi literami na ogromnej strzale obwieszczał: PRZESIADKA DO POCIĄGÓW NA WSCHÓD.Ale czas nie miał strzały, nie w Treblince.Doprawdy intrygująco rozmieszczone były na tej stacji cztery wymiary.Przestrzeń bez głębi.I bez czasu.Herta nadal obchodzi się z moją impotencją bardzo delikatnie, a przynajmniej bardzo milcząco.Nie liczyłem, że natychmiast po powrocie z frontu wschodniego dojdę do szczytowej formy.Ale to już zakrawa na śmieszność.Widocznie praca wysysa ze mnie samą esencję, aż nic nie zostaje.Nic dla Herty.W tym sensie poświęcam pewnie, co mam najcenniejszego.Ilekroć na Wschodzie przychodzili do mnie na badania młodzi szeregowcy, właśnie impotencję wymieniali jako główny problem.Miałem proste zadanie: radziłem, żeby się nie martwili.Śmiechu warte, bo przecież sam byłem ledwie żywy ze zmartwienia.To znaczy ledwie żywa była ta część mnie, która jeszcze nie zmartwiała - od impotencji.Tak, zabawna sytuacja: mówię im, że muszą być twardzi (harte), muszą być mężczyznami (Menscheri).A tymczasem siedzimy twarzą w twarz, dwa rozmiękłe zera.Zero (a zresztą cokolwiek) razy zero i tak da zero.Podliczyłem też różne inne słupki, dodałem dwa do dwóch i wyszło mi, że coś jednak musi się stać, zanim znów mnie odkomenderują - no bo skąd by się wzięło bobo.Nasze bobo też jest bombą: zegarową.A jeśli sam go nie zrobię.Hercie spłaszczył się brzuch.Nie muszę już kulić się i flaczeć za jej plecami.Nareszcie mogę kulić się i flaczeć na jej brzuchu.Z ostentacyjną dyskrecją.Już o tym nie rozmawiamy, dzięki Bogu.Ale trudno, żeby nie zauważyła.Akt miłosny w końcu się odbył - tylko raz, a i to z trudem - tuż zanim dostałem przydział do Schloss Hartheimu koło Linzu, w prowincji Austrii.Jakbym puszczał ostatnią parę: w oku burzy łez, którą cały dom musiał ze zgrozą usłyszeć.Płakałem jeszcze, wciągając buty i sięgając po chlebak; już tylko parę rozpaczliwych uścisków i wypadłem między gwiazdy i śnieg - śnieżne konstelacje, gwiezdną zamieć.Otoczony szlachetnym parkiem, pełen łuków i dziedzińców Schloss Hartheim - o godzinę drogi od Linzu, w stronę Everding - wydawał się stworzony, żebym w nim do reszty wydobrzał.W tym renesansowym zamku do niedawna mieścił się sierociniec.Siadałeś na ławce w oszronionych ogrodach, gdzie trawa wyglądała jak zjeżone siwe włosy, i z roztargnionym drżeniem nieomal słyszałeś widmowe echa dziecięcych okrzyków i zawołań - bo przecież tu właśnie bawiły się w grupkach.Za plecami miałeś wysokie okna, po pięć na każdym piętrze, przez których szyby przebłyskiwały wnętrza w monotonnym kolorze wodnistego sosu.Wiadro, szczotka; pielęgniarz w białym kitlu; nieczytelne spojrzenie pacjenta.I znów ten zapach.Słodki swąd.Schylam się i podnoszę martwego ptaka, a jego skrzydła obwisają rozłożyście jak wachlarz, jak berlińskie ulice pod siatką maskującą.Właśnie w Berlinie czeka Herta.Schloss Hartheim był dla mnie swego rodzaju śluzą, kolejnym etapem miękkiego lądowania po przeżyciach w kacecie.Obok oczywistych różnic skali istniały też między tymi dwiema instytucjami wyraźne analogie.Ten sam duch koleżeństwa nacechowany masońską małomównością i instynktowną dyskrecją, to samo braterstwo twardych ludzi, to samo podpieranie się alkoholem.W hierarchii służbowej zajmuję stanowisko między dwoma ordynatorami wojskowymi a personelem pomocniczym, złożonym z siedmiu pielęgniarzy i siedmiu pielęgniarek.Nie jest to dom dla rekonwalescentów: pacjenci nigdy nie zostają na noc.Oto nadjeżdża autokar z przyciemnionymi szybami.Wdziera się do ogrodów legendarnego zamczyska, w zimny i znużony czar Schloss Hartheimu.Cały proces przebiegał następująco.Najpierw zjawiała się przepisowa urna z prochami, którą przysyłała bezpośrednią pocztą rodzina pacjenta, powiadamiając zarazem ściśle z nami współpracujący berliński Wydział Listów Kondolencyjnych.Prochy otrzymywaliśmy w małych porcyjkach zaopatrzonych w świadectwa zgonu poszczególnych osobników; lecz prochy są tylko prochami i zawsze wyglądają tak samo, więc wszystkie porcje trafiały do zamkowego paleniska.Czy coś zostało źle pomyślane? Na czym polegał błąd? Czyżby piece nie działały jak -należy? A może Komora szwankowała? Bo ludzie, których tworzyliśmy, tym razem byli do niczego.Cała magia i delirium, bezsenność i biegunka Auschwitzu - wszystko zawodziło.Tak jest: w salach szpitalnych, w gabinetach, w cichych ogrodach Schloss Hartheimu czuło się brzemię poronionych czarów.Pierwszym pacjentom nic strasznego nie dolegało.Najwyżej drobny defekt.Szpotawa stopa.Zajęcza warga.Lecz późniejsi są po prostu do luftu.Staram się na nich nie patrzeć, kiedy prowadzę ich z Komory, ubranych w papierowe koszule; przez cały czas wyobrażam sobie własne wnętrzności, w których jakaś gęsta masa ludzkiej roboty, coś jakby ołowiana rura uwięzia, stawia opór.Tu delikatne wahanie ślepca.Tam zwichrowana, ściągnięta w bok mięśniem pochyłym twarz głuchego.Ta siwowłosa pani wygląda całkiem miło, ale wszystko z nią jest nie tak.Obłąkany chłopak z wrzaskiem ściga sanitariuszy po wilgotnych korytarzach.Obłąkana dziewczyna kuca w kącie i zadziera sukienkę, a z jej ust wydobywa się ta niewybaczalna substancja
[ Pobierz całość w formacie PDF ]