[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Szara wilgoć zalegającego w chacie po-wietrza przemieniła się w chmurę: świetlistą chmurę skażoną brudnymi cieniami.Cie-niami drzew okalających jezioro, cieniami całego zwyczajnego świata.Jim wpatrywał się jak urzeczony w nieruchome ciała, niczym dwóch zmarłych zchłodu włóczęgów, spoczywające poniżej na brudnych, odrażających materacach.Spo-glądał na te pozorne zwłoki również z jakimś uczuciem zachwytu.Był to ów dawny za-chwyt tonięcia w oceanicznej jasności jasności, której naturę już zgłębił, jasności roz-127siewanej przez nieprzeliczone miriady kryształowych graniastosłupów reprodukują-cych się przez rozszczepienie, by wchłonąć kolejne dusze ludzkie.A ponieważ tylko znajdował się poza ciałem, był tylko pozornie martwy, zwyczajnyświat rzucał silny cień oddzielając go od owej skalnej jasności.Cienie złudnego lasu po-ciągały go, zachwycały, by wniknął w tę krainę kniei i poszybował dalej, aż do samegoEgremont.Kołysał się jak balon popychany raz cieniem wiatru w stronę świata cieni, toznów jakimś innym powiewem popychającym go w kierunku białej mgły.Zmierć pojawiło się nagle jak czerwony, chybotliwy ognik na piersiach owych włó-częgów na dole.Stwór przeskakiwał z jednej figury na drugą.I z powrotem.Tym razem dużo szybciej żeglowali poprzez mgłę z barwnymi kryształami zatacza-jąc kręgi i łuki, trzymając się ściśle ogona Zmierci.Czasami między kryształami otwierała się większa przestrzeń, w którą wpływałoZmierć.Czasami jednak klejnoty były tak ściśnięte, że pozostawało im niewielkie polemanewru.A kraina kryształów rozciągała się i rozciągała, wciąż i wciąż, aż po granicęwidoczności: bezkresny ocean, w którym bryły kolorowego lodu unosiły się dryfując nawszystkich poziomach.Tworzyły obłędny labirynt setek tysięcy dróg i nieprzeliczonągęstwę ślepych uliczek zaułków Zmierci których przepastnych otchłani nigdy niezdołaliby przebyć o własnych siłach.Lecz musi przecież istnieć jakaś granica, musi ist-nieć jaśniejsze, bliższe światło poza.lecz światło to tak było rozproszone, tak pozała-mywane w kryształach, że wytyczenie kursu, określenie kierunku i miejsca owego krań-ca, owego białego, prawdziwego światła, przekraczało ludzkie możliwości.Tym razem Zmierć nie ignorowało ich obecności.Przeciwnie, im głębiej zanurzali sięw kryształowej mgle, tym bardziej reagowało na ich obecność.Odwracało się, rzucałoswymi lśniącymi, rubinowymi niczym miniaturowe kryształki oczyma szybkie spojrze-nia na ścigających je mężczyzn.Nie wydawało się rozgniewane, że je ścigali.Ani prze-straszone.Tak, najwyrazniej nie chciało im umknąć, zniknąć w najbliższym, wąskimprzesmyku między kryształowymi globami.Przeciwnie: wabiło ich, trzymając się wpewnej odległości, ale nigdy zbyt daleko.Jim zastanawiał się chwilę, jaka jest ostateczna granica elastyczności ich srebrzystychnici życia.Czy srebrne pasmo może osiągnąć krytyczny punkt naprężenia, po którympęknie? Czy wtedy Zmierć zagarnie ich natychmiast? Z tego, na ile zdołał się zoriento-wać, prowadzeni byli zręcznie i chytrze, planowo zataczali kręgi i koła, omijali. Czy to się nigdy nie skończy? wykrzyknął Weinberger.I wtedy właśnie zupełnie nagle skończyło się.Wypłynęli, kurczowo trzymającsię ogona Zmierci, poza ostatni kryształ w błyszczącą, świecącą pustkę, która była zu-pełną negacją przestrzeni: białą próżnią.Przestrzeń wypełniona była oślepiającą jasno-ścią emanowaną w siebie przez samą pustkę, nie przez jakieś konkretne zródło blasku.W świecie tym istnieli wyłącznie oni dwaj i czerwone stworzenie szybujące bez prze-128rwy w przedzie.A za ich plecami kryształowa mgła stała się ścianą dzielącą ten wszechświat na po-łowy.Wyrwawszy się z mgły Jim poczuł się naraz. niepoczęty ; i on, i Weinberger bylipo prostu jak dwa plemniki opuszczające olbrzymie jajo złożone z nieprzeliczonegomnóstwa barwnych komórek ogromne, szkliste kukułcze jajo?Im głębiej wnikali w białą pustkę, ściana utkana z mgły oddalała się, stawała się co-raz gładsza, gładka jak kula bilardowa.I w pewnej chwili zaczęła się wybrzuszać, zagi-nać.Była to monstrualnych rozmiarów kula.To właśnie dom miliardów światów umysłu, miliardów wyobrażeń dusz piekieł iczyśćców.Tutaj natomiast istniała wyłącznie jasna nicość.Jim zaczął się nagle obawiaćgorszego niebezpieczeństwa że Zmierć pozostawi go tu, w otchłani.Czyżby ta wła-śnie pustka była tym samym, co czyste Nic Anandy? Nie, tutaj istniało przecież świa-tło.I tylko tego był pewien, gdyż poza jasnością nic więcej w tym świecie nie egzysto-wało.I tylko z tego zdawał sobie sprawę, bo nie istniało tutaj nic więcej, z czego mógłsobie zdawać sprawę. Gdzie my jesteśmy? wykrzyknął jego towarzysz. Obserwuj Zmierć, Nathanie! Nie spuszczaj z niego oka! Ono nie może namumknąć!Poza mknącym naprzód, maleńkim stworzeniem, w polu widzenia nie było nic.O ileZmierć faktycznie mknęło.Może stało w miejscu, podobnie jak oni
[ Pobierz całość w formacie PDF ]