[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Jeżeli jakaś partia była zbyt lepka albo wilgotna, za miękka albo niedostatecznie czarna, łatwiej było się dowiedzieć, kto jest temu winien.Każde z nas pełniło przynajmniej jedną funkcję przy produkcji.Najpierw było spalanie i krusze­nie, odmierzanie i nalewanie.Potem przychodził czas na mieszanie, formowanie, suszenie i rzeźbienie.I na końcu pakowanie i liczenie, układanie i magazynowanie.W jed­nym sezonie musiałam tylko pakować.Moje myśli wędro­wały gdzie indziej, lecz palce poruszały się swoim rytmem, jak małe maszyny.W innym sezonie musiałam małą pese­ta usuwać robaki, które spadły na pałeczki.Ilekroć robiła to GaoLing, zawsze zostawiała za dużo śladów.Droga Cio­cia siedziała przy długim stole i nakładała smolistą miks­turę do kamiennych form.Dlatego opuszki palców zawsze miała czarne.Kiedy tusz był suchy, długim ostrym narzę­dziem rzeźbiła w pałeczkach słowa na szczęście i rysunki.Pisała jeszcze ładniej niż Ojciec.Była to nudna praca, ale byliśmy dumni z sekretu re­ceptury naszej rodziny.Dzięki niej tusz miał właściwy ko­lor i twardość.Nasza pałeczka mogła służyć dziesięć lat al­bo więcej.Nie wysychała i nie kruszyła się, nie rozmakała też pod wpływem wilgoci.A jeśli pałeczki przechowywa­no w chłodnej piwnicy, tak jak nasza, mogły wytrzymać od jednego wielkiego okresu historii do następnego.Ci, któ­rzy ich używali, mówili to samo.Nieważne, ile ciepła, wil­goci i brudu z palców wsiąkło w papier - słowa pozostawa­ły czarne i trwałe.Matka twierdziła, że przez tusz wszyscy mamy kruczo­czarne włosy.To lepsze niż picie zupy z czarnego ziarna se­zamowego.“Cały dzień ciężko pracuj przy tuszu, a w nocy we śnie będziesz wyglądać młodo" - tak sobie żartowali­śmy, a Prababcia często się chwaliła: “Mam włosy czarne jak spalona łupina kasztana, a twarz białą i pomarszczoną jak miąższ w środku".Prababcia miała cięty język.Kiedyś dodała: “Lepsze to niż mieć białe włosy i spaloną twarz".Wszyscy się roześmiali, choć w pokoju była Droga Ciocia.W następnych latach Prababcia nie miała już ostrego dowcipu.Często ze strapioną miną pytała: “Widzieliście Hu Sena?".Można było przytaknąć albo zaprzeczyć, a ona po chwili ćwierkała jak ptaszek: “Hu Sen? Hu Sen?", zwraca­jąc się do swego zmarłego wnuka.Smutno było tego słuchać.Pod koniec życia myśli Prababci przypominały kruszą­ce się ściany, kamienie pozbawione zaprawy.Lekarz po­wiedział, że jej wiatry są już zimne, a puls coraz wolniej­szy, jak płytki strumień, który powoli zamarza.Radził dietę z ciepłych potraw.Ale z Prababcią było coraz gorzej.Droga Ciocia podejrzewała, że do ucha wpadła jej mała pchła, która zajada się jej mózgiem.Mówiła, że choroba nazywa się Świąd Zagubienia.Dlatego właśnie ludzie tak często drapią się w głowę, kiedy nie mogą sobie czegoś przypomnieć.Ojciec Drogiej Cioci był lekarzem, więc wi­działa wielu pacjentów chorych na to samo.Wczoraj, gdy nie umiałam sobie przypomnieć imienia Drogiej Cioci, myślałam, że wskoczyła mi do ucha pchła! Ponieważ jed­nak spisuję tyle rzeczy, wiem, że nie mam tej choroby, co Prababcia.Wciąż pamiętam najdrobniejsze szczegóły, mi­mo że to było tak dawno i daleko.Wraca do mnie widok naszego domostwa, gdzie miesz­kaliśmy i pracowaliśmy, tak wyraźny, jak gdybym stała przed bramą.Dom stał przy Zaułku Świńskiej Głowy.Dro­ga brała początek na wschodzie, niedaleko rynku, gdzie sprzedawano świńskie głowy.Potem biegła na północ, obok miejsca, gdzie niegdyś rosło słynne Nieśmiertelne Drzewo.Następnie zwężała się w krętą alejkę, gdzie stały stłoczone domy.Zaułek Świńskiej Głowy kończył się wą­skim pagórkiem, wznoszącym się nad najgłębszą częścią wąwozu.Droga Ciocia powiedziała mi, że pagórek usypał tysiące lat temu pewien władca.Roiło mu się, że wnętrze góry jest z nefrytu.Rozkazał więc wszystkim kopać, kopać bez wytchnienia.Aby spełnić jego marzenie, w ziemi ryli mężczyźni, kobiety i dzieci.Zanim władca umarł, połowa góry leżała na boku, a dzieci zestarzały się i zgarbiły.Za naszym domem pagórek przechodził w urwisko.Dale­ko, daleko w dole, gdyby rzucić się głową naprzód, było dno wąwozu.Kiedyś rodzina Liu miała dwadzieścia mu ziemi za domem.Jednak w ciągu wieków po każdym ulewnym desz­czu ściany osuwały się z hukiem, a wąwóz stawał się szerszy i głębszy.Z każdym dziesięcioleciem ziemi ubywało i urwi­sko ukradkiem zbliżało się do tylnej ściany naszego domu.Przez to wędrujące urwisko mieliśmy wrażenie, że mu­simy oglądać się za siebie, żeby wiedzieć, co jest przed nami.Nazywaliśmy je Końcem Świata.Czasem mężczyźni z naszej rodziny sprzeczali się, czy nadal jesteśmy właści­cielami ziemi, która osunęła się do wąwozu.Jeden ze stry­jów powiedział:- Jesteśmy najwyżej właścicielami śliny, kiedy pluje­my na dno tego nieużytku.Na co jego żona zauważyła:- Nigdy nie mów takich rzeczy.Jeszcze sprowadzisz na nas nieszczęście.Pod tym słowem rozumiano wszystko, co było zbyt straszne, by wypowiedzieć to na głos: niechciane dzieci, samobójstwa dziewcząt i żebrzące duchy.Wszyscy o tym wiedzieli.Wiele razy chodziłam nad urwisko z braćmi i GaoLing, kiedy byliśmy młodsi.Lubiliśmy zrzucać w przepaść ze­psute melony i główki zgniłej kapusty.Patrzyliśmy, jak le­cą, i słyszeliśmy, jak lądują z piaskiem, uderzając w czasz­ki i kości.Tak się nam przynajmniej wydawało.Pewnego razu jednak zsunęliśmy się kawałek w głąb tego świata zmarłych, zjeżdżając na siedzeniach i trzymając się korze­ni.Gdy nagle usłyszeliśmy szelest w krzakach, wrzasnęli­śmy tak głośno, że zabolały nas uszy.Duchem okazał się grzebiący w odpadkach pies.A czaszki i kości to były po prostu kamienie i połamane gałęzie.Jednak mimo że nie widzieliśmy żadnych ciał, wokół walały się jasne części garderoby: rękaw, kołnierz, but, i byliśmy pewni, że należą do umarłych.Nagle owionął nas ten zapach - smród du­chów.Wystarczy raz go poczuć, by go poznać.Unosił się z ziemi.Wzbił się ku naszym nozdrzom na skrzydłach ty­siąca much.Muchy ścigały nas jak burzowa chmura i kie­dy gramoliliśmy się z powrotem na górę, Pierwszy Brat kopnął kamień, który odłupał Drugiemu Bratu kawałek skóry głowy.Nie potrafiliśmy ukryć tej rany przed Matką, a kiedy ją zobaczyła, zbiła nas wszystkich i powiedziała, że jeżeli jeszcze raz zejdziemy z Końca Świata, możemy już nigdy nie wracać do domu.Ściany domostwa rodziny Liu zbudowano z kamieni wykopanych z rozmytej ziemi.Kamienie połączono bło­tem, klejem z prosa i zaprawą i otynkowano wapnem.W lecie były wilgotne od potu, zimą wilgotne od pleśni.W wielu pokojach przeciekał dach albo robiły się dziury w ścianach, w których hulał wiatr.Mimo to zawsze, gdy przypominam sobie dom, dziwnie mi go brakuje.Tylko z tamtym miejscem związane mam wspomnienia tajem­nych kryjówek, ciepłych i zimnych zakamarków, ciemno­ści, w której się chowałam, udając, że uciekłam w zupełnie inne miejsce.W tych ścianach mieszkało razem wiele pokoleń i wiele rodzin o różnych pozycjach, od prababci do najmniejszej bratanicy, od gospodarza do lokatorów.Było nas chyba ze trzydzieści osób, których połowę stanowił klan Liu.Naj­starszym z synów był Liu Jin Sen.Nazywałam go Ojcem.Moi wujowie i ich żony nazywali go Najstarszym Bratem.Moi kuzyni nazywali go Najstarszym Wujem.Moi wujowie byli według pozycji Starszym i Młodszym Wujem, a ich żo­ny Starszą i Młodszą Ciotką [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • szamanka888.keep.pl