[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Ranna siedziała na pniu, jej córka załamywała ręce, a pilarz–Nikodem tamował szmatą krew lejącą się z rany przez przecięty gumowy but.Zdjąłem najpierw ten but z jej nogi, potem onuce całe we krwi czarnej, związałem silnie szmatą nogę powyżej rany, pod kolanem, i wziąłem się do przemywania rany wodą utlenioną.Rana głęboka była, cięta, do samej kości.Krew lała się i lała.Kiedy przemyłem ranę wodą utlenioną, wziąłem z apteczki jodynę i zacząłem jodynować.— Do środka lej pan jodynę, panie Pradera — rzekł Nikodem.— Do środka nie można — ja mówię.— Dookoła rany trzeba.— Lej pan do środka, ja panu mówię.— To masz pan.Lej pan sam.Mnie moja skromna wiedza medyczna nie pozwala na to — powiedziałem, podając Nikodemowi buteleczkę z jodyną.— Co mu przeszkadzasz? — odezwał się Selpka do Nikodema.— Nie widzisz, że chłopak zna się.Kurs kończyłeś i głupi jesteś.Mnie też się zdaje, że jodyny się nie leje do środka.— Ja zawsze lał do środka — bąknął Wasyluk — ale może nie powinno się.Zgromadzeni w koło zaczęli dyskutować nad tym, czy się leje jodynę do środka rany czy nie.Zdania były podzielone.Ja tymczasem nałożyłem grubo gazy na ranę i zacząłem bandażować nogę.— Gotowe — powiedziałem, kiedy skończyłem.Córka i syn wzięli matkę pod pachy i doprowadzili do budy, o którą oparty był motocykl Nikodema.Nikodem zapuścił motor, pomógł matce usadowić się z tyłu i pojechali do Bobrowic, a stamtąd do Hopli, do Ośrodka Zdrowia.Do Hopli, do Ośrodka Zdrowia i ja tego dnia musiałem pojechać.Czy nieszczęśliwe wypadki są zaraźliwe, czy też tylko chodzą seriami, a przynajmniej parami? Przed południem matka pilarza–Nikodema dziabnęła się siekierą w nogę, a mnie po południu niemożebnie rozbolał ząb.Pożyczyłem rower od Młodego Batiuka i prosto ze zrębu pojechałem do Hopli, do słynnej dentystki Majki Nowak, w której kochali się wszystkie miejscowe chłopaki.Tak szeroko głosiła fama.Chodzili do Ośrodka Zdrowia i ze słynnym poświęceniem znanym tylko jedynemu uczuciu dawali sobie świdrować bor–maszyną w nadpsutych zębach i wyrywać bez zastrzyku, po męsku, te niewyleczalne.Tak to czysta platoniczna miłość uzdrawia chore zastępy narodu.Około czwartej zajechałem do Hopli.Dwa razy tylko wywaliłem się na drodze.I to szczęśliwie.Nic groźnego.Jechałem zresztą wolniutko, lelum polelum, i ostrożnie.Ślisko było, a najgorsze, najbardziej zdradliwe te oblodzone kawałki pokryte cienką warstwą śniegu.To jest tak jak czarna ręka pięknej damy–morderczyni w białej rękawiczce.Do dentystki była kolejka: czterech dorodniaków i jedenchłopaczek.Spytałem, kto jest ostatni w kolejce.Chłopaczek był ostatni.Zamówiłem za nim kolejkę i pojechałem na pocztę wrzucić do skrzynki cztery listy do Gałązki Jabłoni i potem pojechałem ogolić się do fryzjera, korzystając z bytności w Hopli.Jutro zabawa, ale ani o tym myślałem.W zębie to mi ćwierkało, to mi gwizdało, to mi dudniło i tak na zmianę.Serce miałem w zębie i mózg, i tak dalej.Los, co puka do drzwi, a czasami do okien, pukał mi tam w emaliowane ścianki zęba.U fryzjera też była kolejka, wiec stanąłem pod ścianą, bo dwa krzesła dla gości zajęte.Marzenna, kilkuletnia córeczka fryzjera, trzymając na kolanach wielki rysunkowy blok, rysowała z natury muchę, którą gdzieś tam widziała na suficie.Ja muchy nie zauważyłem.Ból zęba, widać, mącił mi wzrok.I wszystkie pozostałe zmysły.Zamówiłem kolejkę i wyszedłem na dwór trochę się przejść.Szedłem z otwartą gębą, bo zimne powietrze jakby łagodziło mi ból.Tak idąc, zaniosło mnie pod prywatny kantor Baładaja, który konkurował z państwową nie opodal restauracją „Hoplanka”.Wlazłem tam i kazałem sobie zimne piwo.Ba Jada j, stojąc za bufetem, chwalił się komuś, że spod jego knajpy jeszcze nie zginał żaden rower, a spod „Hoplanki” już niejeden zginął.A pompki od rowerów to spod „Hoplanki” giną co rusz.— A kto to zostawia pompkę przy rowerze? — powiedział ktoś.— Pompkę się zabiera ze sobą pod pachę.— Jasne.Tak jak parasol — rzuciłem ja od mojego stolika.Ból zęba jakby trochę zmalał albo tak mi się tylko zdawało.Kiedy w kantorku Baładaj zaczął rozprawiać z klientami o polityce, ból znowu wzmógł się.Albo tak mi się tylko zdawało.Wróciłem do fryzjera, ogoliłem się i pojechałem do Ośrodka Zdrowia.Ból zęba był taki, że miałem ochotę głośno wyć.Ale nie od razu zawyłem.Przedtem pomyślałem o tobie, Gałązko Jabłoni.Zawsze i teraz absolutnie służy tobie emanuel delawarski.Nikt piękniej nigdy o nikim nie myślał.I to wszystko w samym środku bólu straszliwego, zdawałoby się nic prócz samego siebie, nic prócz bólu nie dopuszczającego.Ale miłość, miłość moja do ciebie, nie przez takie bóle i nie przez takie lasy i bory jak te, w których teraz jestem, już torowała sobie drogę.Wtedy dopiero zawyłem w tym cichym, zimowym, wczesnowieczornym zmroku hoplańskim.Z bólu i z miłości.Kto usłyszał to wycie, komu ono do uszu dopadło, tego niechybnie przeszedł dreszcz.W korytarzu przed gabinetem słynnej dentystki Majki Nowak nie było nikogo, ale w środku, w gabinecie, był ktoś, był jakiś pacjent, bo dochodziło stamtąd piskliwe jęczenie i „o, Jezu, o, Jezu” między jednym a drugim jękiem.„O, Jezu, o, Jezu” automatycznie powtórzyłem i usiadłem na ławie.Zapaliłem papierosa, którego dym już mi w ogóle nie smakował ani żadnej ulgi w bólu nie przynosił, choć przed wypuszczeniem trzymałem go długo w ustach, a kiedy go po pewnym czasie wypuszczałem był cały brązowy, taki brudno—brązowy i jakiś taki boleściwy cały, jakby zarażony bólem od jego tuż—bliskości, ale ulgi żadnej dym mi nie przynosił, bólu mi nie odejmował.Otworzyły się drzwi i wyszedł z gabinetu ten chłopaczek, za którym zamówiłem kolejkę.Cały skulony był, a dwiema rękami trzymał się prawego policzka.— O, Jezu, o, Jezu.Wiedziałem, że tak będzie.Po co ja tu przychodziłem.Wiedziałem, że tak będzie.Siłą się na człowieka rzucili.Uśmiechnąłem się przez łzy, które ból mi wyciskał z oczu i wszedłem do gabinetu
[ Pobierz całość w formacie PDF ]