[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Wędrowcy zbliżali się do granic Dunlandu.Jednakże wydostanie się z długich leśnych jęzorów na przestrzenie stepowych dróg okazało się wcale niełatwą sprawą.Wzdłuż granicy lasu powalone drzewa tworzyły długie, wysokie zasieki, ciągnące się daleko w prawo i w lewo, utrzymywane w idealnym porządku - nigdzie nie było próchna, a mech pokrywał tylko najniższe pnie.- Ktoś tu się odgradza - rzucił zatroskany Torin, jadąc wzdłuż niewymyślnej fortyfikacji.- Pieszy, rzecz jasna, przelezie.A co z nami?- Czyja to robota? - zapytał hobbit, nerwowo rozglądając się na boki, jakby oczekiwał, że z zarośli wyskoczą niewidoczni w tej chwili wrogowie.- Nie wiem - odparł Torin.- Może przyjaciół tego Drona, którego Mały schwytał.Dobra, nie ma co dywagować, trzeba jakoś się przedostać.Jednak stracili sporo czasu, zanim udało im się sklecić coś na podobieństwo pomostu i przeprowadzić opierające się kuce przez zasieki.Wkrótce wyjechali na wysunięty ku przedgórzu jęzor stepowej równiny.Za nim na wzgórzu widniały zagajniki, ale dokoła już zaczynało się królestwo traw.Tu szerokie stepy Enedhwaith pięły się ku górze po łagodnych stokach ciągnących się daleko na zachód przedgórzy Gór Mglistych, napierając wyżej na górskie lasy, i tu leżała kraina tych, kogo kroniki Śródziemia nazywały Dunlandczykami, a jak wcześniej nazywali siebie sami górale, nikt nie wiedział.Pamiętając o ostrzeżeniach Teofrasta, Torin wzmocnił środki ostrożności.Wkrótce minęli znak graniczny - rzeźbiony drewniany słup, pociemniały od deszczu i wiatrów, pokryty rzeźbami szczerzących zęby wilczych pysków.Na wzgórzach można było zauważyć jakieś niskie budowle z bali, a przy wąskiej rzeczce w dolinie między dwoma pasmami wędrowcy zobaczyli niewielkie osiedle; ominęli je w odległości dobrej mili, ponieważ nie wydało im się pokojową osadą.Ze dwudziestu młodych mężczyzn ćwiczyło za wsią strzelanie z łuku i rzucanie oszczepem, mało kto zajmował się ogrodem; ludzie gromadzili się na ulicach, jakby o czymś ważnym rozmawiali.Wiatr przyniósł do przyczajonych w kryjówce przyjaciół szmer zaniepokojonych, podnieconych głosów.Nie zrozumieli ani słowa, ale nastroje mieszkańców wsi nie budziły wątpliwości.Po kilku godzinach zauważyli siedmiu jeźdźców na przysadzistych koniach, za którymi podążało jedenastu pieszych, a następnie dwie furmanki, zaprzężone w parę ślepaków.Piechota niosła długie, przypominające koryta tarcze, ponad głowy sterczały krótkie, grube włócznie.Jeźdźcy mieli niewielkie okrągłe tarcze z ostrymi kutymi kolcami na środku, a włócznie dłuższe i cieńsze niż ich piesi towarzysze.Chyba cała ludność wioski wyszła żegnać oddział, ale zostało w niej jeszcze niemało mocnych mężczyzn i młodzieńców.- Ciekaw jestem, dokąd się wybierają - mruknął Torin, odprowadzając niewielki oddział Dunlandczyków ponurym spojrzeniem.Po tym wydarzeniu uznali, że powinni obejść bokiem ów nie-wyglądający przyjaźnie teren i tego samego dnia wyruszyli dalej, zostawiwszy góry za sobą.Trzeciego dnia rubieże Dunlandu zostały daleko na południu, za dobrze osłaniającymi wędrowców zasłonami dębowych lasów.Minęło południe, gdy niemal całkowicie zarośnięta leśna droga wyprowadziła ich na szeroką polanę, z której dojrzeli na poły rozwalony most nad spokojnym strumieniem; na drugim brzegu droga stromo pięła się w górę.- Jakaś niedobra droga - burknął Malec.- Prowadzi cię, prowadzi, a nim się spostrzeżesz, już jesteś w takiej dziurze, z której nie wiadomo jak się wydostać.Torinie, skąd tu się wzięła droga?- Mnie pytasz? - rzucił Torin, nie odwracając się.- Myślisz, że ja ją przecierałem czy co? Dzisiaj nam pasuje, a jutro skręcimy na południe.Stamtąd już niedaleko do gościńca.- Miej nas w opiece, Durinie, i daj dotrzeć do gościńca - nie ustawał Malec.- Trzeba było jechać lasem! Ani się obejrzymy, jak się pojawią.- I odgryzą ci nos - mruknął Torin.- Cisza tu też.jakaś dziwna - ciągnął Malec, kręcąc głową we wszystkie strony
[ Pobierz całość w formacie PDF ]