[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.- Na to wygląda - przyznał Carter.Wprawdzie nie chciałem wypuszczać Shelleya, ale przecież nie miałem wyboru.Odwinąwszy go z peleryny, posadziłem między szkieletami nietoperzy i odłamkami skał, a on sztywno postawił ogon do góry i zaczął węszyć.Nie chciałbym go stracić za skarby świata.- Shelley, idź go poszukać - szepnął Carter.- Gdzieś tu jest.Idź, szukaj.Powoli, jakby z namysłem, kot ruszył przez mrok w kierunku ciemnego krańca jaskini, gdzie majaczyło jakieś przejście.Carter oświetlał go światłem latarki.Shelley odwrócił się tylko raz, zielone ślepia zalśniły, po czym bez jednego miauknięcia zniknął w ciemności.Bardzo ostrożnie zbliżaliśmy się po trzeszczących kościach do przesmyku i obejrzeliśmy go z wielkim niepokojem.Miał zaledwie cztery stopy wysokości i zakręcając trochę w lewo prowadził w dół.Dostrzegłem tylko ogon kota przeskakującego nad pryzmą okruchów skalnych, po czym zniknął mi z oczu.- Zupełnie jak w filmie Lassie, wróć.Mam wrażenie, że chce, byśmy za nim poszli - powiedział Carter.- Sądzisz, że się zmieścimy w tej dziurze? - zapytałem.- Ciasna jak tyłek lamy.- Skąd wiesz, jaki jest tyłek lamy? - zainteresował się szeryf.- Pomóż mi zdjąć granatnik.Nie przeczołgam się z tym świństwem na plecach.Kiedy Dan pomagał Carterowi, obejrzałem wejście w świetle latarki.Skała była twarda, migotały w niej kryształki, ale po lewej stronie dostrzegłem ślad nie wyglądający na dzieło natury.Pochyliłem się i starłem warstewkę soli, która odłożyła się przez lata, i odkryłem dowód, że Shelley prowadzi nas właściwą drogą.Na skale ktoś wydrapał pośpiesznie niewyraźne inicjały “J.W.”, liczbę “87” oraz strzałkę skierowaną tam, gdzie zniknął kot.Odwróciłem się i powiedziałem do Cartera:- Tam jest kryjówka diabła.Josiah Walters zostawił tu swój znak.Szeryf rozcierając kark zmęczony dźwiganiem broni podszedł do mnie i zerknął na litery.- Niesłychane.Facet wydrapał napis dwieście lat temu, a wygląda, jakby to zrobił dziś rano.Ziemia znów zadrżała, tym razem krócej, ale tak mocno, że przez chwilę z trudem utrzymywałem się na nogach.Słyszeliśmy, jak z łoskotem spadają odłamki skały i osypuje się ziemia.Carter szybko oświetlił sklepienie.Otwór, przez który dostaliśmy się do podziemnego świata, powoli znikał.Mignęło jeszcze światło potężnego reflektora na zewnątrz, ale gdy runęła większa bryła błota i ono też zgasło.Carter popatrzył na mnie.Jego twarz oświetlona od dołu przypominała maskę z antycznej tragedii.- Módlmy się tylko, żebyśmy stąd nie musieli zmykać w pośpiechu - rzucił chrapliwym głosem.- Optymistycznie licząc, oczyszczenie szybu zajmie im przynajmniej godzinę.- Nie podoba mi się twój rodzaj optymizmu - odparłem.- Ruszajmy za Shelleyem, nim go całkiem zgubimy.- Ty pierwszy.W końcu to twój kot.Pochyliłem się i na czworakach wszedłem w otwór.Niemal od razu sklepienie korytarza trochę się podniosło, ale i tak było ciasno, niewygodnie, a ściany zdawały się wręcz naciskać z boków.Potykając się i klnąc szliśmy w dół między odłamkami skał, czasem ktoś obtarł sobie na nich rękę, czasem przeciskaliśmy się z trudem między ostrymi głazami, jakby specjalnie umieszczonymi w takiej odległości, by człowiek ledwo się między nimi mieścił.Już po paru minutach byliśmy zlani potem i bardzo zmęczeni, ale korytarz dalej wiódł w głąb ziemi, równie kręty i nieprzystępny jak na początku.- Żałuję każdego wypitego piwa - ciężko dyszał szeryf, który właśnie przepchnął się pod ogromnym nawisem skalnym.W migotliwym świetle latarek widziałem bladą twarz Dana zamykającego pochód.- I hot-dogów - ciągnął Carter.- I tych ogromnych porcji tortu orzechowego z bitą śmietanką - dodał Dan.Przeciskaliśmy się krętym korytarzem coraz głębiej do ciemnego wnętrza ziemi.Pot spływał z nas strumieniami i zaczynało nam brakować powietrza.Przypomniałem sobie, jak w dzieciństwie budowałem schowanko pod kołdrą i w końcu zupełnie traciłem orientację, a cały mój świat nagle stanowiły ciemność, strach i przytłaczający ciężar.- Jak długo idziemy? - zapytał Carter.- Piętnaście minut - rzuciłem przez ramię.- A jak głęboko mogliśmy dotrzeć? Dwieście, trzysta stóp?- Mniej więcej.Trudno ocenić bez żadnego punktu odniesienia.- Nic się nie poszerza? - zawołał z tyłu Dan.Poświeciłem do przodu, ale zobaczyłem tylko wąski przesmyk między postrzępionymi skałami.- Nic, przynajmniej na odcinku najbliższych pięćdziesięciu stóp - odpowiedziałem.- Chcesz odpocząć?- Lepiej szybciej z tym skończyć - warknął Carter.- Zaczynam się czuć niczym ziarno czerwonego pieprzu w środku oliwki.Przez następne dziesięć minut w milczeniu z wielkim trudem brnęliśmy dalej.W pewnej chwili strop tak się obniżył, że musieliśmy się czołgać korytarzem gwałtownie opadającym w dół, raniąc sobie czoła i dłonie.Marzyłem, by jak najszybciej stąd wyleźć, ale zrobiło się tak wąsko, że w żaden sposób nie zdołalibyśmy zawrócić.Gdy właśnie przecisnęliśmy się między szczególnie ostrymi skałami, korytarz się rozszerzył.Po paru minutach mogliśmy już swobodnie stąpać po dnie.Latarki wydobyły z mroku mieniące się biało stalaktyty.Znaleźliśmy się na czymś w rodzaju półki, balkonu z widokiem na ogromną, sklepioną grotę.Ze wszystkich stron otaczały ją kolumny z kryształków soli, przez co wyglądem przypominała niezwykłą katedrę, miejsce kultu pogrążone w absolutnej ciszy, gdzie nigdy nie zajaśniał promień słońca.Ostrożnie postąpiliśmy na skraj balkonu i spojrzeliśmy w dół.Nic, tylko atramentowoczarna, bezdenna ciemność, ale gdy Carter poświecił, zrozumieliśmy, skąd wzięło się to wrażenie.Zaledwie dwanaście stóp poniżej znajdowała się tafla podziemnego jeziora, w którym odbijały się nasze twarze i światła latarek.Tak wysoko podniosły się wody z głębin ziemi, stąd pochodziło nasienie Chulthe, które stało się diabelskim przekleństwem dla pijących tę wodę Bodine'ów.Posłyszałem miauknięcie i oświetliłem brzeg jeziora.Na złamanej stalagmitowej kolumnie wynurzającej się z toni ujrzałem Shelleya.Węszył i przebierał łapkami, jakby czuł, że cel jego polowania znajduje się blisko, choć jeszcze jest niedostępny.- Widzisz? - zwróciłem się do Dana.- To może znaczyć, że Chulthe znajduje się właśnie tutaj, w jeziorze.- Ten cholerny smród tuńczyka na to by wskazywał - dodał Carter, wycierając owłosionym ramieniem pot z czoła.- Zupełnie jak w porcie.Dan zapatrzył się na wodę.- Zupełnie czysta - rzucił po chwili.- Gdybyśmy mieli bardzo mocny reflektor, moglibyśmy zobaczyć, co jest na dnie.- Ktoś pójdzie na ochotnika? - spytał szeryf.Shelley stojąc na chybotliwym kamieniu miauczał i prychał.- Czy ten kot wie coś, o czym my nie wiemy? - zapytał Dan.Wzruszyłem ramionami.- Może mu tylko chodzi o ten zapach.Skąd mam wiedzieć? Nie uczyli mnie kociej psychologii.Przez parę minut oglądaliśmy ciemne, przerażające sklepienie.Wnętrze łudząco przypominało kościół, a zimne zatęchłe powietrze przywoływało na pamięć opuszczone francuskie katedry, gdzie łatwo sobie wyobrazić spoczywających pod kamienną posadzką, głuchych na zgiełk świata rycerzy i świętych.Oświetlaliśmy białe stalaktytowe kolumny, które otaczały nawę odbijając się w wodzie niczym doskonałe dzieła średniowiecznych mistrzów.- Zupełnie jak kaplica diabła - powiedział Carter [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • szamanka888.keep.pl