[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.O wpół do piątej, gdy na dworze szarzało, telefon zadzwonił ponownie i tym razem, wbrew logice, Castle podniósł słuchawkę.Prawie spodziewał się usłyszeć głos Borysa, choć dobrze wiedział, że tamten nigdy nie podjąłby ryzyka telefonowania doń do domu.Surowy głos matki dobiegał wyraźnie, jakby była w tym samym pokoju:– Maurycy?– Słucham.– Cieszę się, że jesteś.Sara myślała, że sobie poszedłeś.– Nie, wciąż tu jestem.– Co to za nonsensowna kłótnia?– Wcale nie nonsensowna, mamo.– Powiedziałam jej, że powinna zostawić Sama ze mną i natychmiast wracać.– Ale nie wraca, prawda? – zapytał przestraszony.Nie wytrzymałby drugiego rozstania.– Odmówiła.Stwierdziła, że byś jej nie wpuścił.To oczywiście absurd.– Żaden absurd.Jeśli przyjedzie, ja odejdę.– Co takiego między wami zaszło?– Kiedyś się dowiesz.– Czy myślisz o rozwodzie? To byłoby bardzo źle dla Sama.– W tej chwili to tylko kwestia separacji.Dajmy temu na jakiś czas spokój, mamo.– Ja nie rozumiem.Nie cierpię rzeczy, których nie rozumiem.Sam chciał wiedzieć, czy nakarmiłeś Bullera.– Powiedz mu, że tak.Matka rozłączyła się.Castle był ciekaw, czy ich rozmowę właśnie odtwarza jakiś magnetofon.Zachciało mu się whisky, ale butelka była pusta.Zszedł na dół, do dawnej piwnicy na węgiel, w której trzymał alkohole.Zsuwnię na węgiel zamieniono na coś w rodzaju pochyłych schodów.Spojrzał w górę i w odbitym od chodnika świetle ulicznej lampy zobaczył czyjeś nogi.Nie były to nogi umundurowane, ale mogły oczywiście należeć do ubranego po cywilnemu oficera Wydziału Specjalnego.Ich właściciel, kimkolwiek był, stanął raczej nieostrożnie, pod samymi drzwiami, ale oczywiście celem obserwującego mogło być sprowokowanie Castle’a do jakiegoś nieroztropnego działania.Na dół zszedł również Buller; on także dostrzegł nogi i zawarczał.Siedząc na zadzie, ze wzniesionym pyskiem, wyglądał groźnie, ale gdyby tylko nogi przybliżyły się, nie ugryzłby ich, ale zaślinił.Kiedy tak razem patrzyli, nieznajomy oddalił się, a Buller chrząknął z niezadowoleniem – stracił okazję do zawarcia nowej znajomości.Castle znalazł butelkę J.& B.(wydało mu się, że kolor trunku nie ma już żadnego znaczenia) i wszedł z nią na górę.Gdybym nie pozbył się „Wojny i pokoju”, pomyślał, może znalazłbym czas, by przeczytać kilka rozdziałów dla przyjemności.Niepokój zapędził go znów do sypialni i kazał szperać wśród rzeczy Sary w poszukiwaniu starych listów, choć nie mógł sobie wyobrazić, w jaki sposób cokolwiek, co do niej napisał, mogłoby ją obciążyć.Jednak w rękach Wydziału Specjalnego nawet najniewinniejsza wzmianka mogła zostać użyta do udowodnienia jej zbrodniczego współudziału.Nie wierzył, żeby nie mieli na to ochoty – w takich sprawach zawsze dochodzi do głosu ohydna potrzeba zemsty.Nie znalazł nic: jeśli się kocha i żyje razem, stare listy szybko tracą wartość.Ktoś zadzwonił do drzwi.Castle stał, wsłuchany w drugi i następny odgłos dzwonka.Powiedział sobie, że tego gościa nie zniechęci cisza i głupio byłoby nie otworzyć drzwi.Jeśli komunikacja nie została jednak zerwana, może to jakaś wiadomość, instrukcja.Nie myśląc, czemu to robi, wyjął z szuflady przy łóżku rewolwer naładowany jednym nabojem i wsunął go do kieszeni.W holu znów się zawahał.Witraż nad drzwiami rzucał na podłogę romboidalne plamy żółci, zieleni i błękitu.Przyszło mu na myśl, że gdyby trzymał rewolwer w ręku otwierając drzwi, policja miałaby prawo zastrzelić go w samoobronie.To byłoby łatwe wyjście – martwemu niczego by publicznie nie udowodniono.Upomniał się jednak: nie mógł pozwolić, by rozpacz czy nadzieja kierowały jego czynami.Zostawił rewolwer w kieszeni i otworzył drzwi.– Daintry! – wykrzyknął.Nie spodziewał się ujrzeć nikogo znajomego.– Mogę wejść? – zapytał Daintry nieśmiało.– Oczywiście.Buller nagle odzyskał wigor.– Jest niegroźny – pośpieszył z wyjaśnieniem Castle, gdy Daintry cofnął się o krok.Złapał Bullera za obrożę.Plwocina opadła psu z pyska jak obrączka upuszczona przez niezdarnego pana młodego.– Co pana sprowadza, Daintry?– Tak się składa, że przejeżdżałem tędy i pomyślałem sobie, że wpadnę.Wymówka była tak ewidentnie wyssana z palca, że Castle’owi zrobiło się żal Daintry’ego.Daintry nie przypominał tych gładkich, przyjaznych i śmiertelnie niebezpiecznych śledczych wychowanych przez MI5.Był zwykłym oficerem bezpieczeństwa, któremu można było powierzyć sprawdzanie aktówek i troskę o przestrzeganie reguł.– Napije się pan?– Chętnie.– Głos Daintry’ego był ochrypły.– Zimny wieczór, wilgotny – powiedział, jakby to miało wszystko usprawiedliwić.– Nie wychodziłem dziś.– Nie?To błąd, pomyślał Castle.Jeśli nad ranem dzwonili z biura.– Tylko z psem do ogrodu – dodał.Daintry wziął szklankę z whisky i popatrzył na nią przeciągle, a potem rozejrzał się po salonie, obrzuciwszy go serią krótkich spojrzeń, jak reporter.Prawie było słychać trzask migawki w jego oczach.– Mam nadzieję, że panu nie przeszkadzam – rzekł.– Pańska żona.– Nie ma jej, jestem sam z Bullerem.– Z Bullerem?– To pies.Ich głosy podkreślały głęboką ciszę panującą w domu.Przerywali ją na zmianę, wypowiadając nieistotne zwroty.– Chyba nie dolałem panu za dużo wody – zapytał Castle.Daintry wciąż nie napoczął swojego drinka.– Myślałem.– Nie, nie.Jest taka, jaką lubię.– Ponownie zapadła cisza, ciężka jak teatralna kurtyna.– Prawdę mówiąc, mam kłopot – rzucił konfidencjonalnie Castle.Nadarzała się okazja, by oddalić od Sary podejrzenie.– Kłopot?– Żona mnie opuściła.Pojechała do mojej matki.Wzięła syna.– To znaczy, że się pokłóciliście?– Tak.– Bardzo mi przykro – rzekł Daintry.– Te rzeczy bywają okropne.– Wydawało się, że opisuje sytuację nieuchronną jak śmierć.– Pamięta pan, kiedy ostatnim razem się widzieliśmy? – dodał.– Na weselu mojej córki.To bardzo miło z pana strony, że pojechał pan później do mojej żony.Cieszyłem się mając pana przy sobie.Ale potem stłukłem jedną z jej sów.– Tak, pamiętam.– Nawet nie wiem, czy podziękowałem panu za przyjście.Wtedy też była sobota, jak dziś.Była wprost wściekła, mam na myśli moją żonę, z powodu tej sowy.– Musieliśmy wyjść wcześniej z powodu Davisa.– Tak, biedaczek.Znów opadła bezpieczna zasłona ciszy, jak po końcowej kwestii.Ostatni akt był tuż, tuż; czas było pójść do baru.Wypili równocześnie.– Co pan myśli o jego śmierci? – zapytał Castle.– Nie wiem, co o tym myśleć.Prawdę mówiąc, staram się nie myśleć wcale.– Przypuszczają, że Davis był winny przecieku w mojej sekcji, prawda?– Oficerowi bezpieczeństwa niewiele się mówi.Czemu pan tak myśli?– To nie jest normalne, gdy ludzie z Wydziału Specjalnego przeszukują mieszkanie zmarłego pracownika wywiadu.– Chyba nie jest.– Panu też ta śmierć wydała się dziwna?– Czemu pan tak mówi?Czy zamieniliśmy się rolami? – pomyślał Castle.– Czy to ja go teraz przesłuchuję?– Przed chwilą pan powiedział, że stara się o tym nie myśleć.– Tak? Nie wiem, co miałem na myśli.Może to przez whisky? Jednak jest mocna.– Davis nie był winien żadnego przecieku – powiedział Castle.Miał wrażenie, że Daintry patrzy na jego kieszeń, opadającą na poduszkę fotela pod ciężarem rewolweru.– Myśli pan?– Ja wiem.Castle nie mógł powiedzieć nic, co by go bardziej pogrążyło
[ Pobierz całość w formacie PDF ]